... jak będę chciała oglądać kilka godzin masturbacji.
W przypadku tamtej strony mogłabym chociaż zobaczyć ładne panie, a w Chimerze zostaje jedynie popatrzeć jak Rohrwacher zachwyca się swoim artyzmem zmieniając co jakiś czas kliszę na 4:3 i siląc się na jak największe ziarno.
Bo tyle w tym filmie jest - kino bardzo starające się o swoje duże "K", które jedyne co ma do zaoferowania to iluzję sztuki stworzoną przez powolne kadry i piosenki o losach bohaterów.
Nie dostajemy fabuły, nie dostajemy postaci którym chcemy kibicować (mimo ich kontrowersyjnych działań), nie dostajemy nawet ładnych widoczków, mimo że film nagrywany był w co najmniej 7 (!) lokalizacjach.
Za to dostajemy przewidywalne zakończenie, dodatkowo cofające jakąkolwiek drogę, którą główny bohater może i przeszedł.
To prawda z zakończeniem. Strasznie to sentymentalne i bez ikry. Film nieangażujący, taki snuj. I wydaje się przestarzały. Sprawdziłam wiek reżyserki, myślałam że ma z 60 lat! :) Niektóre klocki z tej układanki ładne, ale całość nie gra.
"... i siląc się na jak największe ziarno." I to mi się podoba. Tego typu zabiegi należy piętnować. Nigdy nie wiem co twórca chce osiągnąć tworząc taki syf.
arthouse festiwalowy jakiego nienawidzę, najbardziej mnie ciekawi czy reżyserka jest rzeczywiście przeświadczona że tworzy wielką sztukę jak nowo upieczony absolwent krakowskiego ASP, czy wyrachowaną cwaniarą, która zerżnie z Felliniego, doda włoskie scenografie, scenariusz o niczym pełen pierdyliona metafor, oprawi to w ziarniste 4:3 i będzie czekała na kolejne Lwy, Cannesy itp