John Waters jest bardzo barwną postacią kina, nazywany jest "królem złego smaku". Gej i szaleniec, niemal w każdym jego filmie gra jakiś transwestyta, jego filmy, to "eksplozja kiczu", zabawa konwencjami, czerpanie radości z bycie tandetnym, czysty i świadomy camp. Ale "Hairspray" (przynajmniej dla przypadkowego, nie siedzącego w teoriach kultury widza) nie do końca taki jest. Pamiętam, jak oglądałam go w dzieciństwie i był dla mnie po prostu kolorowym, śmiesznym musicalem o początkach lat 60. w Stanach. Z cudowną muzyką i przerysowanymi postaciami. Myślę, że nadal można go tak oglądać (i z tego, co widzę po recenzjach, większość ludzi tak go właśnie ogląda - "na serio"). Na to się niesamowicie przyjemnie patrzy, to wciąga i porywa muzyką, jest przeurocze. Chociaż w założeniu na pewno nie miało być gloryfikacją "przeuroczości" tamtych lat, a wręcz przeciwnie (widzę tu np. parodiowanie stylistyki filmów takich jak "Grease"). Ten film, oglądany pod pewnym kątem, może być koszmarnie przerażający. Ale tak czy inaczej - przyjemność oglądania jest duża.