Witam. Jest pewna kwestia, która nie daje mi spokoju. Chodzi mi o fragment kiedy Duke mówi: "And that, I think, was the handle - that sense of inevitable victory over the forces of old and evil. Not in any mean or military sense; we didn't need that. Our energy would simply prevail. We had all the momentum; we were riding the crest of a high and beautiful wave. So now, less than five years later, you can go up on a steep hill in Las Vegas and look west, and with the right kind of eyes you can almost see the high-water mark - that place where the wave finally broke and rolled back." Jako nie obeznajmiony w tematyce hipisów i lat 60, pomimo podziwu dla tej epoki, nie rozumiem tego fragmentu i domyślam się,że chodzi tu o pewien aspekt historyczny zapewne, może jakieś wydarzenie. A więc w oparciu o cytat wyżej, czy jest ktoś w stanie mi wytłumaczyć, co się wtedy stało, dlaczego fala się załamała?
wydaje mi się iż jest to poetycka metafora Thompsona, porównuje on ruch hipisowski jako dosłowną falę niegdysiejszego oceanu która załamała się pod wpływem mentalności Amerykanów w latach 70 i cofnęłą się bezpowrotnie
Jak napisał kolega wyżej ruch hipisowski umarł śmiercią naturalną. W latach 60 hipisi byli na fali, wszędzie się coś działo a ludzie wierzyli, że to co robią zmienia/zmieni świat. Może jakiegoś jednego wydarzenia nie było ( na siłę można się doszukiwać jakichś tam wydarzeń ) po prostu przyszły lata 70 i zmieniła się mentalność Amerykanów ( amerykański sen tutaj ukazany raczej jako amerykański koszmar ). Nastąpiła naturalna wymiana pokoleniowa, spora część hipisów zaczęła pewno zakładać rodziny etc... a nieliczni którzy zostali desperacko uciekali przed nowa rzeczywistością ( w dragi, alkohol ) tak jak nasi bohaterowie. Wszystko skończyło się nagle (podobnie jak i się zaczęło) stąd parafraza "załamanej fali" . tak się mnie wydaje przynajmniej, pozdrawiam ;)
wydarzenia przedstawione w książce (i filmie) to nie tylko "popaprana narkotyczna wizja", ale przede wszystkim krytyczne spojrzenie na Stany Zjednoczone końca lat 60. i początku 70., wielki manifest przeciwko czasom Nixona i jego kolesi, rzecz o straconych ideałach, które okazały się naiwne i nic nie warte. Lata 60. to dla autora okres „wznoszący”, czas szczytu, ale mrzonki hippisów o pokoju i miłości rozbiły się o opresyjny aparat państwowy. Era Wodnika i towarzysząca jej narkotykowa kontrkultura to tylko kolejna z dwudziestowiecznych utopii. Thompson był w podobnej sytuacji co Ken Kesey, który twierdził, że „jest za młody by być beatnikiem, a za stary by być hippisem”. Jednak Thompson, zaledwie dwa lata młodszy od Keseya, naprawdę utożsamiał się z wartościami brutalnie przerwanych czasów. Owszem, lata 60 kojarzą mu się także z obłąkaniem, szaleństwem – ale przede wszystkim z nieskrępowaną wolnością, wiarą w człowieka i w jego możliwości, w energię generacji. Nadejście nowej dekady to koniec indywidualizmu, początek lęków i paranoi.
Znamienne jest to, że branie narkotyków przez bohaterów nie jest dla nich rozrywką, czy też zabawą. Wszystkie fazy i tripy które przeżywają nie są pozytywne (a przecież po to głównie zażywa się narkotyki - żeby odczuwać przyjemność). Przeciwnie - prowadzą do tytułowych lęku i odrazy, wpędzają w szaleństwo. Poszukiwanie "amerykańskiego snu" przez Raoula Duke'a to niezbyt przyjemna podróż w głąb siebie, własnej świadomości, w końcu do centrum Ameryki i jej społeczeństwa jakim jest według autora Las Vegas. psychodeliczna peregrynacja pod znakiem przedawkowania narkotyków to wołanie o katharsis, które nie nadchodzi - znajdując "amerykański sen" bohater odnajduje jedynie strach, odrazę i gorzkie rozczarowanie. Zamroczony narkotykami jest, paradoksalnie, jedynym trzeźwym obserwatorem, chłodnie relacjonującym przemiany pokoleniowe tamtego okresu, a jego króciutki monolog o "załamującej się fali" to majstersztyk socjologicznego dziennikarstwa. Duke i doktor Gonzo nie znajdują się w środku snu, lecz amerykańskiego koszmaru – naćpani do granic możliwości starają się zachować dystans, otoczeni przez pogrążone w letargu społeczeństwo, nad którym krąży widmo nowego makkartyzmu, tym razem w wykonaniu Nixona.