W maleńskiej wiosce, na skraju syberyjskiej tundry. mieszkają członkowie najgorszego muzycznego zespołu świata, Leningrad Cowboys. Zupełnie nie znają się na muzyce, noszą natomiast ekscentryczne stroje i fryzury, na nogach mają buty z wyjątkowo długimi i ostrymi szpicami, na głowach - niesamowite, kilkudziesięciocentymetrowe "czuby" w stylu "Pompadour". Obsesja szpiców i czubów właściwa jest zresztą wszystkim mieszkańcom wioski, nie wyłączając niemowląt i psów. Kowboje w swym kraju nie mają żadnych szans na sukces, decydują się więc na wyjazd do Ameryki, gdzie jeden z nich ma kuzyna i gdzie, jak wydaje się ich menadżerowi, Władimirowi, "wszystko łykną", nawet ich muzykę. W podróż do Stanów zabierają zwłoki swego basisty, który pewnej nocy zamarzł ćwicząc zbyt długo na syberyjskim powietrzu
Historia podróży zespołu Leningrad Cowboys po Stanach Zjednoczonych została opowiedziana w parabolicznym skrócie - jak każdy film drogi. Rzecz zaczyna się gdzieś na skraju fińskiej tundry, przez którą wystarczy przebrnąć - w koncertowym stroju i bez żadnego (z wyjątkiem instrumentów muzycznych!) wyposażenia - aby znaleźć się na międzynarodowym lotnisku, skąd samolot zabierze pasażerów wprost... do Nowego Jorku. Leningrad Cowboys, dostąpili tego zaszczytu w nagrodę za estradowe osiągnięcia. Ich wymyślne ubiory, fryzury i sposób bycia wyglądają groteskowo, zarówno w tundrze, jak w Ameryce. Łatwość, z jaką uczą się angielskiego, a także wszystkich niezbędnych w USA gatunków muzycznych, możliwa jest tylko w świecie zwariowanej komedii. Poza tym targają ze sobą trumnę z nieboszczykiem (członek zespołu zmarły tragicznie tuż przed tournée). Nie o wygłup jednak tutaj chodzi. A w każdym razie - nie tylko o wygłup.