Mój profesor od psychologii filmu twierdził, że każdy film definiuje jego pierwsze pięć minut. Gdyby zawierzyć tej teorii, to „Les Miserables” byłoby całkiem niezłym tego przykładem. Pierwsze pięć sekund byłoby zbyt mylące, kolejne kilkadziesiąt jednak całkiem dobrze przygotowują do tego, co nastąpi później. Film otwiera powalająca rozmachem scena wodowania okrętu do suchego doku przez armię śpiewających niewolników. Pomyślałem sobie - „OH YEAH!”. Pod godzinie jedyne co mi się cisnęło na usta to - „FUUUUU....CK, PRZESTAŃCIE W KOŃCU ZAWODZIĆ!”. Film jest rzeczywiście epicki. Epicko nudny. Co jest dziwne, bo teoretycznie wszystko w nim zasługuje na pochwałę.
Historia jest rozbudowana, długa, rozciągnięta w czasie na wiele lat, poruszająca wiele wątków, nieustannie zmieniająca obiekt zainteresowania, co jakiś czas wprowadzając na scenę nowych bohaterów. Prawdziwie epicki rozmach z wieńczącym to powstaniem republikanów na ulicach Paryża. Przez ekran przewija się galera utalentowanych aktorów z których wyciśnięto co się dało, a ci mniej utalentowani zbytnio od nich nie odstawali. Od strony technicznej - rewelacja. Świetne scenografie, zdjęcia, udźwiękowienia, etc, itd. bla, bla, bla. A jednak przeżywałem podczas seansu prawdziwy dramat. Już dawno się z takim zniecierpliwieniem nie wierciłem na fotelu. Winowajca – strona muzyczna.
Żeby było jasne, wykonania piosenek są przepiękne, aktorzy włożyli w nie sporo serca i to widać. Ale są jednocześnie cholernie nudne. Przyznaję, jeżeli chodzi o teatralne, operetkowe wręcz, formy muzyczne, jestem ignorantem. Musicale nie obchodzę szerokim łukiem, wręcz przeciwnie, jest wiele tytułów do których regularnie wracam. „Les Miserables” nie dałbym jednak rady obejrzeć do końca podczas domowego seansu. Czasami się słyszy opinie, że w musicalach partie muzyczne irytują, bo się czeka aż bohaterowie przestaną drzeć mordy i robić synchroniczne fikołki, żeby fabuła ruszyła w końcu do przodu. Powodzenia z takim nastawieniem w przypadku „Les Mis”, tutaj ok. 90% partii dialogowych jest odśpiewywane.
I byłoby to do zniesienia gdyby nie jeden drobny szczegół. Bohaterowie wyśpiewują takie bzdury, że głowa mała. Odśpiewuje się każdą najmniejszą emocję, wątpliwość, nieinteresującą myśl. Gdy po raz tysięczny kolejny z bohaterów przeżywał rozterki moralne w poruszającej piosence, miałem ochotę otworzyć sobie żyły. Gdy zerknąłem na zegarek i zobaczyłem, że przede mną jeszcze 90 minut, omal nie dołączyłem do zawodzącego z głośników aktora. Poziom banału wylewającego się z ust aktorów jest doprawdy ciężki do zniesienia. Myślałem, że całość nabierze energii podczas powstania. Słodka naiwności. Moja nadzieja umarła wraz z pierwszą „porywającą” pieśnią na barykadach.
Film teoretycznie wspaniały, ale obawiam się, że zupełnie nietrafiający w moją wrażliwość. Jestem jednak w stanie zrozumieć pozytywne opinie. Po prostu nie moja bajka.
Nie będę się zbytnio rozpisywał.. chyba w 100% zgadzam się z opinia. Piękne scenografie, charakteryzacja i w większości aktorstwo.. Poza tym wyśpiewywanie banałów i cukierkowych sloganów.. Szkoda.
Błagam Was! Obejrzyjcie 10lecie, 25lecie pójdźcie do teatru na pierwszą lepszą obsadę (wnioskuję, że nie mieszkacie w Polsce po tym, że już film widzieliście) a pokochacie ten musical!
Zgadzam się szczególnie wersja z Dream Cast jest fenomenalna. Jedyne co można się do niej przyczepić to to iż jest dość statyczna ale każdy z wykonujących tam aktorów śpiewał fenomenalnie. Wersja na 25 lecie też rewelacyjna jedyne co to Nick Jonas mnie wkurzał choć zaśpiewał poprawnie to jakoś tak bez emocji i z minką wiecznie zbitego psa. Ale Dream Cast od początku do końca istne cudeńko. Nie można się w nim nie zakochać
Nie uważacie, że skoro nudzi ich muzyka i teksty, to polecanie oglądania koncertu rocznicowego (gdzie aktorzy stoją przed mikrofonem i nie ruszają się tak przez cały utwó) jest zupełnie bez sensu?
Prawda. Jeśli wasze pierwsze podejście do Les Miserables to wersja kinowa i nie przypadła wam do gustu to zarejestrowane wykonania rocznicowe nie podejdą wam tym bardziej. Ja sam jestem zaskoczony z jaką wiernością twórcy podeszli do musicalu. Poza obcięciem kilku wersów i całkowitym wycięciem Dog Eats Dog (notabene, chyba mojej ulubionej arii) to dosłownie wersja sceniczna
cudowna lea salonga, moim zdaniem najlepsza eponine ever :) widziałam w nowszej wersji, że teraz jest fantine, ale i tak zawsze będzie moją ulubioną eponine, on my own w jej wykonaniu to najwspanialsza wersja :)
Szczerze wątpię by spodobała mi się jakakolwiek inna wersja.. Tak, jak napisałem co do tej nie miałbym żadnych zastrzeżeń gdyby nie sam tekst, dialogi oraz kilka szczegółów w scenariuszu. Jeżeli chodzi o klimat, obsadę czy realizację to był to bardzo dobry film. Nie mniej jednak, treść uważam za naiwną i błahą.. Każdy ma własne upodobania.. Przypuszczam więc, że nie spodoba mi się sugerowana wersja tak samo, jak i zapewne książka, czyż nie?
Co do książki, to nie jestem pewna. Jest o wiele mniej naiwna i zdecydowanie bardziej przeznaczona dla szerszego odbiorcy (mimo swojej objętości) niż musical, w końcu jednak jest z jakiegoś powodu w kanonie literatury światowej ;)
Zachęciłaś mnie do przeczytania książki.. jeżeli rzeczywiście nie jest tak naiwna jak omawiany film, to tym bardziej działa to na niekorzyść filmu.. Moim zdaniem oczywiście :) Bo żeby film się spodobał to należy wierzyć w opowiadaną historie.. przedstawioną w tak trywialny sposób nie kupuje.. Może książka jako całość, jako wzór zostanie odebrana przeze mnie inaczej..
W książce jest szersze tło historyczne, socjologiczne i większy wgląd w bohaterów, więc jeśli choć trochę zainteresowały Cię postaci, to sięgnij w wolnej chwili po cegłę. Moim zdaniem warto dla samej kreacji Jeana Valjeana.
Ale film i musical sceniczny również do mnie trafiły, bo po prostu akceptuję taką formę... Może to kwestia płci czy coś :)
Jeśli chodzi o powieść, to możesz spróbować przeczytać, przynajmniej pierwszy tom, bo Hugo zawarł w niej swoje przemyślenia głównie na temat wolności, rewolucji, krzywdy społecznej etc., mniej miejsca zajmują wątki romansowe niż w musicalu, natomiast szczerze zazdroszczę, że miałeś już możliwość obejrzenia filmu, ja ciągle czekam :))
Szersze tło historyczne - "Nędznicy" to moja ulubiona książka, ale dalej nie przebrnęłam przez rozdział otwierający bodajże czwartą część - ten, który szczegółowo opisuje ustawienie wojsk w bitwie pod Waterloo. Ale to taka mała dygresja ;)
Oj tak, bitwa pod Waterloo była ciężka i dla mnie, ale się przełamałam, przeczytałam, a potem czytało się jednym tchem. :)
Dla mnie jeszcze pierwszy rozdział, ten opisujący życie codzienne biskupa, był dość ciężki do przejścia za pierwszym razem. Ale jak przeczytałam resztę i już mi się "nie śpieszyło" do rozwoju akcji, to okazał się całkiem przyjemny :) Jeśli chodzi o bitwę, to często obiecuję sobie, że wreszcie uda mi się ją przeczytać, ale nie umiem się do tego zmusić.
W sumie, to mi o tym przypomniałaś. Idę czytać :P
Mnie właśnie urzekła historia biskupa od samego początku, piękna klamra dla powieści!
A Waterloo męczyłam i okazało się, że warto było, bo w końcu w tym fragmencie pojawia się pułkownik Pontmercy i to jednak ma jakieś znaczenie :)
Myślę, że z bitwą pod Waterloo może się równać jeszcze tylko opis ścieków Paryża...
wszystkich zainteresowanych obejrzeniem filmu trochę wcześniej proszę o kontakt mam linka do super wersji z napisami :) jak dla mnie wersja jak DVD oczywiście do kina tez pójdę aby zobaczyć film na dużym ekranie,ale nie mogłam się oprzeć aby nie zobaczyć go wcześniej, jak dla mnie film fantastyczny, który wywołał u mnie dreszcze przy bardziej wzruszających momentach.
mój mail dora891@wp.pl
Ten fragment akurat przeczytałam - przeleciałam tekst pod kątem momentów, które nie opisują tego, że prawe skrzydło konnicy w trzeciej godzinie bitwy wyglądało z lotu ptaka jak duże "L".
A kanały Paryża właśnie mnie jakoś nie odrzuciły o dziwo - mimo, że przerywały akcję w dość ważnym i ciekawym momencie.
Oglądałam 10 lecie i 25 lecie i byłam w Romie. A ten film mnie niestety nie zachwycił. Niby wszystko na plus, ale ogólne wrażenie nie jest powalające.
- Obsada bardzo dobra (chociaż czasami Jackman mi przeszkadzał), Gavroche i mała Cosette po prostu cudowni :)
- fajnie, że część pozmieniali, żeby się z książką bardziej zgadzało.
- piękna scenografia i kostiumy
Co mi przeszkadzało?
- samobójstwo Javerta. Nie wybaczę im tego. Film daje takie możliwości! A i tak wyszło gorzej niż w teatrze.
- skrócenie niektórych piosenek. Wiem, że musieli, bo film by był jeszcze dłuższy, ale mogli po prostu którąś wywalić w całości (wiem, jedną wywalili), a nie tak szatkować wszystkie. Szczególnie brakowało mi fragmentu "Drink with me" śpiewanego przez Grantaire'a i tej więzi między nim, a Enjorlasem (jak ktoś widział 25 lecie to wie o co mi chodzi)
- scena śmierci Enjorlasa - jak ktoś nie czytał książki to fakt, że Grantaire staje obok niego mógł się wydawać trochę bez sensu. Mogli tam chociaż powiedzieć jedno zdanie.
Ale pójdę do kina (tak obejrzałam w necie - nie mogłam wytrzymać :D) i może jeszcze zmienię zdanie po zobaczeniu na dużym ekranie :)
Sorry, że dwa posty, ale nie mogę edytować.
Mam podobne zdanie do ciebie jeśli chodzi o film jednakże muszę przyczepić się do jednego. W książce Javert popełnia samobójstwo właśnie skacząc do Sekwany. Jeśli prześledzisz tytuły utworów z Les Miserables zobaczysz w akcie II tytuł piosenki "Javert's Suicide" którą fenomenalnie zaśpiewał Philip Quast na 10 rocznicę anglojęzycznej wersji.
Gdybyś przegapiła podsyłam do filmiku: http://www.youtube.com/watch?v=IFr6nk4ry4Y
mi nie chodzi o fakt samobójstwa, ale o to jak je zrobili. Wiem, ze skoczył do Sekwany, ale w filmie wyszło do dupy
a poza tym uwielbiam wersję z 10 lecia :) Dla mnie Philip Quast JEST Javertem :)
No ta scena samobójstwa to już tylko kwestia gustu :) ale Quest jest obiektywnie genialny tak jak i cała obsada 10th. Jedynie Ramin Karimloo jako Enjorlas na 25-lecie wg byl niewiele lepszy od Michaela Maguire'a no i Judy Kahn pomimo niewątpliwego talentu niezbyt pasowała mi do roli Cosette. W filmie natomiast jest wiele takich osób które po prostu mi nie pasowały kompletnie szczególnie pod względem wokalnym z tym całym kolesiem który grał Mariusa na czele :/ Tak **************** jedną z moich ulubionych piosenek z Les Mis czyli Empty chairs no *****.
Więc pozostaje jeden tylko wniosek wersje sceniczne tego musicalu są o wiele lepsze :) Pozdrawiam.
Przepraszam z góry za dwa posty pod sobą. Co do Jackmana to aktorsko wypadł nieźle. Wokalnie na tle innych też nie najgorzej ale aż zębami zgrzytałem podczas Bring him home - delikatnie rzecz ujmując nie poradził sobie z nią.
A w filmie jak dla mnie pod względem i aktoskim i wokalnym na laury zachwytu zasługują jedynie legendarny Colm Wiklinson oraz piękna Samantha Burks. Dla wtajemniczonych a za taką cię uważam nie muszę tłumaczyć dlaczego :)
Dla mnie film bardzo czesto nabiera znaczenia...dopiero po zobaczeniu samego końca...Świetym tego przykładem sa filmy Clinta Eastwooda jak: Gran Torino, Za wszelką cenę, Doskonały świat...Czasami bardzo prosty film (teoretycznie prosty) ma wiele do przekazania....i rozumie sie go dopiero wtedy, gdy sam koniec wyjaśnie początek filmu....
Ja przyznaję się, że książki nie przeczytałam. Obiecuję sobie i obiecuję, ale jeszcze się do niej nie zabrałam. Nędzników jako musical znam na pamięć, jestem ogromną fanką, dlatego czasem trudno mi zaakceptować i zrozumieć jak komuś może się to nie podobać. Z drugiej strony nie lubię też ludzi, którzy stali się "fanami" po obejrzeniu filmu, a nie znają całej historii Nędzników. Nie wiedzą, że Colm Wilkinson, który gra biskupa jest oryginalnym Jean Valjean'em, że Samantha Barks grała Eponinę od jakiegoś już czasu na scenie i producent na 25leciu stwierdził, że ona najlepiej zagra Eponinę w filmie, albo że Lea Salonga grająca Eponinę podczas 10lecia zaśpiewała jako Fantyna na 25leciu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większości to po prostu nie interesuje. Usłyszeli, że w kinach leci dobry film, kupili popcorn, posłuchali i wyszli z uśmiechem na twarzy, a po kilku dniach poszli na następny zapominając o tym, ale ja jako osoba praktycznie wychowywana na Nędznikach, mam fioła na ich punkcie i po prostu przejść obok tego obojętnie... nie mogę.
Oj to wspomniałaś o takich że pozwolę sobie zacytować klasyka "oczywista oczywistość" :) Ale jest tego o wiele więcej. Np. cała plejada aktorów występująca na 10lecie powstania anglojęzycznej wersji zwana jest Dream Cast ponieważ producent Cameron Mackintosh (notabene również i producent filmowej adaptacji musicalu) zebrał ze wszystkich anglojęzycznych produkcji Les Miserables najlepszych odtwórców swoich ról dlatego też tak wielu w tym i ja uważa że koncert na 10 lecie jest najlepszą wersją musicalu.Dla nastolatków ciekawostka że w koncercie na 25 lecie występuję podobno bożyszcze (podobno bożyszcze a nie podobno występuję) Nick Jonas. Grający rolę Enjorlasa na 25lecie Ramin Karimloo w rok później występując na 25 lecie anglojęzycznej wersji Upiora w operze zagrał tytułowego upiora, a w między czasie występując w różnych wersjach musicalu Les Miserables występował również jako Jean Valjean czy Marius. Najlepszy i pierwszy anglojęzyczny Marius czyli MIchael Ball przerwał swoje występy w tym musicalu z powodu choroby gdy powrócił zaczął na scenie dostawać ataków paniki co spowodowało że przez ponad rok był w głębokiej depresji i nie wychodził z domu. Zarówno w koncercie na 10 jak i 25 lecie postać Madame Thenardier grała ta sama aktorka czyli Jenny Galloway a jej sceniczny partner na 25 lecie to Matt Lucas czyli nie aktor sceniczny i śpiewak ale komik połowa duetu znanego z Małej Brytanii, który swoją charakterystyczną łysinę zawdzięcza chorobie zwanej łysiną plackowatą i już od czasów dzieciństwa był pozbawiony owłosienia i który również pracował jako scenarzysta w różnych programach Sachy Barona Cohena czyli filmowego odtwórcy tej samej roli.
Szczerze mówiąc zaskoczyło mnie tylko powiązanie Sashy Barona Cohena z Mattem Lucasem.
Ja wspomniałam o ciekawostkach powiązanych w jakiś sposób z filmem, pomijając Salongę
oczywiście. Sama powiedziałam, że ludzie powinni pogłębić swoją wiedzą na temat Nędzników,
ale nie wiem czy ataki paniki Ball'a jest aż tak ważny...
Wg mnie jest bo nigdzie nie udało mi się znaleźć notatki by którykolwiek z tych przedstawień na których dostawał owych ataków paniki został przerwany czy w którymś został zastąpiony. Vide musiał dalej grać pomimo takowego stanu i poradzić sobie z tym wszystkim bo teraz nie raz można go obejrzeć np na 25 lecie Les MIserables to dla mnie jest wyznacznik artyzmu i poświęcenia trochę większego niż tylko ścięcie włosów :)