Za sprawą teatru Roma i ich scenicznej wersji dramatu Victora Hugo plakaty "les Miserables" zdominowały Warszawę już dwa lata temu. Bardzo pozytywne przyjęcie z jakim się spotkała ta sztuka tylko rozpaliło moją ciekawość względem tytułu. I to pomimo tego że ani za filmami kostiumowymi, ani za musicalami nie przepadam. Gdy tylko nadarzyła się okazja by zobaczyć najnowszą jej ekranizację przed premierą, z radością z niej skorzystałem.
Film opowiada historię Jeana Valjeana - galernika skazanego za kradzież chleba na 20 lat więzienia. Wypuszczony na wolność, lecz pozbawiony cienia szans na odzyskanie godności, ma co miesiąc zdawać raport o swojej osobie inspektorowi Javert. Jean ucieka i zaczyna wieść nowe życie pod nowym nazwiskiem. Niestety los ponownie skrzyżuje drogi Jeana i Javerta zmuszając tego pierwszego do dramatycznych decyzji dotyczących honoru i odpowiedzialności.
To był mój pierwszy kontakt z "les Miserables". Przyznam szczerze, że liczyłem na całkiem inny rozwój fabuły. Spodziewałem się, że główny bohater będzie się musiał tułać po Francji ukrywając się pomiędzy innymi nędznikami, wśród których stopniowo zacznie rozbrzmiewać głos rewolucji. Tymczasem główny bohater szybko z nędznika przeistacza się w nieźle sytuowanego przedstawiciela klasy średniej, przez co tytułowi nędznicy dość wcześnie schodzą na drugi plan, a rewolucja w finałowym akcie pojawia się jakby znienacka. Najciekawszym dla mnie wątkiem filmu była przejmująca historia Fantine i małej Cosette stanowiąca pierwszy i najbardziej dramatyczny akt filmu. Później wątki dramatyczne zaczynają przegrywać z wątkami romantycznymi, a rozwiązania fabularne bardziej niż zaangażowany dramat przypominały mi napędzaną miłosnymi rozterkami operę mydlaną. Liczyłem na fabułę oskarową, a zobaczyłem jedynie dobrą.
Nawet jeżeli poszczególne postacie i wątki nie przypadły mi do gustu, to o większości obsady aktorskiej nie mogę nic złego powiedzieć. Najjaśniejszą gwiazdą była dla mnie Anne Hathaway. Trafiła jej się najcięższa i najdramatyczniejsza rola sponiewieranej przez los Fantine, a Anne odegrała ją pierwszorzędnie. Podczas jej wykonania na statku, wzruszenie ściskało mnie w gardle jak nigdy dotąd na żadnym filmie. Świetnie wypadli też Hugh Jackman (grający postać Jean Valjeana), Daniel Huttlestone (Gavroche) i Samantha Barks (Eponine). Jedynie Russel Crowe nie zdołał mnie przekonać do swej roli. Odgrywana przez niego postać Javerta jest też najbardziej płaska spośród wszystkich postaci - niezmienna, pozbawiona dylematów i wciąż wspominająca więźnia o numerze 24601 (bądź podobnym :)). Miałem wrażenie że mimika Russella była równie niezmienna co poglądy Javerta, co przez większość jego roli nie przeszkadzało specjalnie, ale zepsuło ostatnią scenę z jego udziałem. Tym większa szkoda, że chyba tylko on śpiewał niskim głosem.
Do tej pory nie spotkałem też musicalu, w którym śpiew tak bardzo zdominowałby dialog. Właściwie nie jestem pewien czy w filmie pojawia się jakakolwiek niewyśpiewana kwestia. Z jednej strony oznacza to sporą ilość utworów, z drugiej strony utrudnia to wyróżnienie się któremukolwiek z nich.
Od strony realizacyjnej ciężko cokolwiek filmowi zarzucić. Jest wystawny, ale jednocześnie bardzo kameralny. Pojawiają się tu zarówno świetnie zainscenizowane utwory z udziałem wielu statystów (np. pierwsza pieśń Gavroche'a), jak i spokojne, długie ujęcia ukazujące w najdrobniejszych szczegółach emocje obecne na twarzach bohaterów (tu przoduje niezwykle emocjonalna pieśń zhańbionej Fantine).
"Les Miserables" to porządne, podniosłe, wzruszające widowisko. Bardzo dobrze zrealizowane i świetnie zagrane. Czuć też jednak nieco piętno czasu ciążące nad materiałem źródłowym. Dla miłośników musicali i kina kostiumowego będzie to zapewne nie lada gratka.
3/5