chyba lepiej wiedzieć, co się będzie oglądało. Slabo, że ktoś nie lubi musicali i dlatego krytykuje bezzasadnie.
http://zaliczone.blogspot.com/2013/02/les-miserables-nedznicy-czyli-jak.html
zapro do mnie, na pewno dobrze przeczytac przed seansem, i po tez.
nie jestem do konca pewna, bo z tą akademią różnie bywa. Myśle, ze Lincoln, albo miłosc mogą być mocną konkurencją
Z drugiej strony Akademię tworzą filmowcy - aktorzy i cała reszta, więc to kolesiowe towarzystwo, które wybiera najlepszych spośród siebie. Kto wie, kto wie...
no własnie to mam na myśli, że nie wiadomo nigdy, czym konkretnie się kierują. czy sympatią, czy uznaniem, czy w ogole jeszcze mają jakiś zakulisowy lobbing
no racja, nie wziąłem tego pod uwagę - "miłość" - zbyt trudny, zbyt depresyjny; "django" - nie sądzę, jakoś z tarantino bywa tak, że wszyscy chwalą, ale nagród jak nie było tak nie będzie (np. pulp fiction); "lincoln" - tu zarzutem jest zbytnia "amerykańskość" całego projektu... no i ten patos do obrzydzenia (dobry prezydent i źli kongresmeni, czy jak ich tam zwał - jakie to naiwne); "les miserables" - natomiast jest filmem najbardziej uniwersalnym i w kontekście przychodów kinowych też najbardziej kasowo obiecującym - jak będzie zobaczymy, ciekawy rok...
Django z Lincolnem też mają duże szanse. Kandydatem mógłby być też Skyfall, dopóki nie zebrał fatalnych recenzji.
PRAWIE sie zgadzam. Tylko moim zdaniem:
Co najbardziej smuci- film stworzony dla wąskiego grona odbiorców
Najgorszy aktor- Amanda Seyfried
Swoją drogą sama recenzja ciekawa :)
O tak, dla wąskiego grona odbiorców. Początek świetny, ciekawy, interesujący, emocjonalny, ale z każdą minutą stawał się coraz nudniejszy i nudniejszy, momentami przysypiałem, a momentami było nadal ciekawie. Nie utrzymał status quo z początku, a szkoda. Druga sprawa: przyjąłem a priori, że to nie będzie musical, ale mimo tego byłem miło zaskoczony, gdy zorientowałem się, że będą śpiewać już do końca.
Russel i Hugh trzymali naprawdę wysoki poziomi i gdyby nie oni, film pewnie oceniłbym jeszcze krytyczniej. Cóż takie moje rubaszne prawo ;).
a dziękuję:> powiem szczerze, że nad tym aktorem się zastanawiałam też nad Amandą. Bo i śpiew przekombinowany i rola nieco płaska. Tylko wybrałam Russela dlatego, ze on miał o wiele większe pole do popisu. miał ciekawą postać, sceny z potencjałem. ale jakos to wszystko położył.
Na forum utworzyły się dwa obozy- Russelem rozczarowanych i oczarowanych. Ja jakoś wyjątkowy sposób znalazłam sie u tych drugich, bo zobaczyłam tu nieco inną koncepcję postaci Javerta. Podczas przedstawień na West End Phila Quasta okrzyknięto najwspanialszym odtwórcą tej roli, a ja tymczasem wściekłam się, jak go zagrał- to znaczy, zagrał dobrze, wręcz wybitnie, jeżeli chodzi o warsztat aktorski. Ale jego Javert prezentował się mniej więcej tak "jestem zły, wredny, nadęty, i moim jedynym celem jest dopaść zbiega, bo go nie lubię". Totalna płaszczyzna psychologiczna, zero wczucia, postać stworzona w jednym kolorze- a przecież wystarczy przeczytać powieść, by uświadomić sobie, że Javert wcale taki nie był.
Russel zaprezentował nie wstrętnego, przebiegłego i wypełnionego po brzegi złem czarnego charakteru- jego Javert jest taki, jakiego wykreował Hugo- nawet nie będącego złą osobą. Inspektor Crowe'a jest po prostu stróżem prawa, który cierpi trochę na chorobę zawodową, a nie chce dorywać Jeana, bo go nie lubi- tylko uważa to za swoją powinność wobec świętego prawa. Nie jest typem łajdaka jak Thenandierowie, "villaina"- podczas "Stars" wręcz wyśpiewuje na głos, że w jego mniemaniu czyni dobrze, ale z drugiej strony, również przy tej piosence, słychać, że ma wątpliwości, czy aby na pewno robi słusznie. Kiedy sumienie zderza się z poczuciem obowiązku z głośnym piskiem, popełnia samobójstwo, którego scenę moim zdaniem Russel zagrał znakomicie- przynajmniej ja doskonale poczułam te napięcie emocjonalne, którego on nie mógł znieść, a które w nim siedziało. Wokalnie może był trochę słabszy od mistrza Quasta, ale w porównaniu do owego mistrza, ja w śpiewie Russela słyszę uczucia- mnie osobiście uwiódł tym prostym, ciepłym głosem- do tego stopnia, że pisząc ten komentarz mam słuchawki na uszach, z których leci "Stars". Słucha się go, jak dla mnie, bardzo miło- i słuchało się go chyba najprzyjemniej z męskich wokali.
Wiem, że jadę bez przerwy na porównywaniu go do Phila Quasta, ale jestem bardzo zadowolona, że ktoś w końcu wykreował inny wizerunek postaci :)
no mnie on nie przekonał. nie pokazał 'siły, ktora się łamie'. no ale kwestia gustu. moze to tez wina tego, ze w ogole mi sie nie podoba jego powierzchownosc, i nie pasuje ona do tej roli. Niby nie powinno to miec wiekszego znaczenia, ale chyba jednak ma. Inaczej sobie wyobrazałam Javerta.
nie wiem czy trochę nie nadinterpretowujesz postać Javerta. Od razu zaznaczam, że dawno temu czytałem nędzników, i być może na mój obraz jego postaci rzuca się cień wcześniejszych ekranizacji gdzie javert jest przedstawionym "zimnym draniem sprawiedliwości". Więc mogę się mylić, ale myślę, że nie do końca można powiedzieć, że nie jest złym. oczywiście nie pod tym względem co Therandier i jego żonka. ale z perspektywy pisarza. Hugo we wstępie pisał, że książka jest tak długo aktualna dopóki na świecie jest nędza i nędzarze. I to na różnych poziomach ci nędzarze. javert jest takim nędzarzem, bo w imię prawa, którego uczynił swoim bogiem zagłuszył współczucie. Potrafił poświęcić innych, słabych dla prawa. Co więcej, w hierarchii społecznej odnajdywał wyraz sprawiedliwości społecznej. ten kto jest na dnie, tam musi być, bo to kara za grzechy i objaw układu społecznego, opierającego się na świętym prawie. Dlatego scena z krzyżem dla Gavrocha, choć ładna i ujmująca, nie mogła mieć miejsca. Miejsce szumowin jest na dnie i próba zmiany postrzegania tego świętego prawa była działaniem przeciwko bogu, jakim jest sprawiedliwość. Dlatego czuł odrazę do Madaleine, gdy ten zlekceważył, że ktoś wystąpił przeciwko burmistrzowi - ucieleśnieniu prawa. A z 2 strony nienawidził siebie, ze ma złe myśli wobec burmistrza jako instytucji prawa. Po uratowaniu go przez Valejana nie mógł znieść istnienia paradoksu i możliwości istnienia innej perspektywy niż tą, którą wyznawał. Nie nawrócił się, nie zmienił się, nie zrozumiał Valjeana. Nie był w stanie żyć w świecie, w którym jest możliwe przypuszczenie, że istnieje coś innego niż litera prawa.
Anne Hathawy, która krytyka sie zachwyca, jest bardzo nierówna w filmie. Fakt partie wokalne dobre, gra aktorki ociera sie o ideał, ale też ma momenty śmieszne. Jak śpiewa "I dream..." to momentami wzrusza sie tym jak gra. Czasem nawet wybucha niekontrolowany śmiech, przy jej troche patetycznej grze. Po za tym Hathaway swietnie wypełnia sobą ekran. Rola krótka, ale wspomnienie o Fantine ciągnie sie przez cały film..
Perełka tego filmu to Samantha Barks, jak dla mnie. Cudownie subtelna, świadomie zagrana, świetnie zaśpiewana, Barks w sumie miała najwięcej podniosłych momentów,bo przecież nieodwzajemniona miłość (bla, bla...) ale tego tam nie było. Po za tym gra lekko.
Świetny duet S.B. Coehen'a i H.B.Carter. Wydaje mi sie jednak, że to Bohnan Carter była najbardziej komiczna w filmie. Sacha tracił urok kiedy kamera obejmowała go bez Heleny.
Hugh Jackmann nigdy, w żadnym filmie mi się tak aktorsko nie podobał. Russell Crowe moim zdaniem powinien być bardziej dostrzeżony przez kogoś tam. Moim zdaniem był najlepiej grajacym aktorem, nie silił się na nic, nie przesadzał, troche sie "wyoszdzędził" i tym wygrał.
Anne Hathaway jest w porządku. nieco patetyczna, ale mysle, ze w tym przypadku było to uzasadnione. S Barks super śpiewała, ale jakos nie pasowała ze swoją "bardzo wspólczesną" urodą. Coś mi nie zagrało po prostu. Może chodiz o stylizację.
Co do Bonham, to powiem szczerze, że już mnie nudzi. Gra cały czas tę samą rolę od wielu lat, dlatego w ogole nie zaskakuje. Cohen w tym duecie był lepszy, bo świeży, interesujący. Jackman w końcu złapał film, w którym mógł się wykazać, bo widać, że to człowiek o wielu talentach. Za to Russel to naprawdę jak kulą w płot. Wymęczony, do tego juz taki troszkę 'zdziadziały', nie pasował do roli mocnego człowieka. Juz nie mówiąc o śpiewie.