Nie da się opisać *The Lighthouse* jednym słowem. Ten film to doświadczenie. To coś, co wbija się w podświadomość, przesiąka skórę i nie chce wyjść z głowy jeszcze długo po seansie. Kiedy skończyłem oglądać, siedziałem w milczeniu i powtarzałem do siebie: *co ja właśnie obejrzałem?*
Robert Eggers stworzył coś, co jest jednocześnie poetyckim koszmarem i surową, klaustrofobiczną opowieścią o szaleństwie, izolacji i zatraceniu człowieczeństwa. Każdy kadr to dzieło sztuki – czarno-białe zdjęcia i proporcje obrazu potęgują uczucie osaczenia i niepokoju. Ale to nie tylko forma. To też treść, która wciąga jak wir – niejasna, symboliczna, metaforyczna, a jednak niesamowicie namacalna.
Willem Dafoe i Robert Pattinson dają tutaj aktorskie popisy, jakich próżno szukać gdzie indziej. Ich relacja to mieszanka przemocy, śmiechu, frustracji i obłędu. Czujesz ich pot, słyszysz każdy oddech, każdy krzyk, każdą chwilę ciszy, która mówi więcej niż tysiąc słów.
To film, który wbija w fotel i zostawia cię w nim jeszcze długo po napisach końcowych. *The Lighthouse* to kino tak intensywne, że aż boli. To przeżycie, nie seans. Film totalny. I wiem jedno – zostanie ze mną na zawsze.