Szczerze mowiac, z opisu i trailera spodziewałam się czegoś w rodzaju "Bodyguard". I gdyby
nie CF, to pewno bym nie poszła. Może dlatego film był miłą niespodzianką. Trochę w stylu
Guy'a Ritchiego... Nie jest to oczywiście wielkie kino, ale ciekawie się ogląda i ani chwili
nudy. Fajnie pokazany Londyn, fajna muza. No i na szczęście (uwaga - Ci, którzy nie widzieli,
niech przestaną czytać), w przeciwieństwie do typowego hollywood, brak "happy ending".
Mily sposób na spędzenie wieczoru.
Mi też się bardzo podobał, ani przez chwilę się nie nudziłam. Aż zdziwiła mnie tak niska ocena na filmwebie, do kina szłam z umiarkowanym entuzjazmem. A tu proszę, jestem mile zaskoczona. Po pierwsze, rzeczywiście, koniec jest nietypowy, choć trochę smutny. Pouczający. Poza tym, muzyka naprawdę znakomita, dodająca takiego przyjemnego "smaczku". No i wreszcie, naprawdę nie rozumiem tych uwag, jakoby "Farrell próbował wystylizować się na Pitta, ale coś mu nie wyszło". Zupełnie się z tym nie zgadzam - Colin idealnie nadaje się do roli twardziela ze złotym sercem. Pitt wypadłby bez wyrazu.
Natomiast, zwaliły mnie z nóg komentarze szesnasto-, siedemnastolatek, które miały przyjemność usiąść przede mną. Te ich ostentacyjne "Och, jakie nudy, stracone pieniądze", bla bla bla... Dla mnie nie było tam niczego nudnego.