Przed seansem rozmarzyłem się, iż będzie to najlepszy film science-fiction ostatnich lat. Że zdetronizuje z tego stanowiska tak genialne produkcje, jak chociażby „Dystrykt 9”, czy „Incepcja”, i zajmie zaszczytne miejsce w panteonie najwybitniejszych produkcji tego gatunku. Tak przynajmniej wynikało z większości hurra-optymistycznych recenzji, głównie pióra amerykańskich dziennikarzy, który z miejsca obwołali Riana Johnsona nowym Ridleyem Scottem. Ostatecznie nastąpiło jednak gorzkie rozgoryczenie. W czym bowiem kryje się owa tajemnica, dzięki której „Looper” już w dniu premiery uzyskał status niemalże dzieła kultowego? Dla mnie tajemnica pozostała czczą obietnicą. Widać, iż Johnson chciał osiągnąć wiele, jednak finalnie nie skupił się dostatecznie na żadnym aspekcie produkcji. Próbuje nas przekonać o niewysłowionej wręcz głębi swego obrazu, odchodzi jednak z pustymi rękami. Czasem dobre chęci nie wystarczą.
Johnson rzetelność zamienił na rzemieślniczość, przez co cierpi niestety, paradoksalnie, warstwa treściowa „Loopera”. Nielogiczność goni nielogiczność, sprzeczności rodzą niezgodności, przeciwieństwa egzystują na jednej płaszczyźnie, paradoks dziadka pozostaje wciąż paradoksem pominiętym. Nie od dziś wiadomo, że trudno jest poruszać się kinowym twórcom po tematyce podróży w czasie, jednakże filmowi Johnsona ani trochę nie udaje się tego tematu wynieść na wyższy poziom realności. Szkoda przede wszystkim faktu, iż Johnson, podobnie jak to miało miejsce w „Niesamowitych braciach Bloom”, znów ucieka w stronę pozornej oryginalności, która faktycznie jest jednak popłuczyną po dawnych dokonaniach kolegów po fachu.
Widać więc w „Looperze” pewną ambiwalentność w kontekście fabularnym – otrzymujemy bowiem film science-fiction, który za wszelką cenę filmem science-fiction być nie chce, a ucieka w konstrukcje o mocnym zabarwieniu problematyczno-moralnym. Etyczny dylemat, przedstawiony głównie w ostatnich scenach produkcji, jest bardzo dobrze nakreślony, jednak w szerszym sensie brak mu kompetentnego odniesienia do rzeczywistości. Jeżeli bowiem przyjmiemy, iż podróże w przeszłość są niemożliwe (a tak najprawdopodobniej jest), to przemyśleń przedstawionych przez Johnsona nijak nie możemy odnieść do faktycznego stanu rzeczy. Oczywiście teoretycznie jest to możliwe, jednakże moim zdaniem pozostaje to w sferze nadinterpretacji.
Od strony technicznej niby wszystko wygląda dość dobrze, jednak zarówno pokaz paramilitarnej broni przyszłości, jak i w końcu mdła charakteryzacja Josepha Gordona-Levitta zniechęcają do dalszej projekcji już w połowie trwania seansu. Czaderskie pukawki potrafią może jeszcze na początku wywołać mimowolny uśmiech na twarzy dużych chłopców, lecz z biegiem czasu owa konwencja trafia do tego samego, nierealistycznego worka, w którym spoczywają już spokojnie fabularne nieścisłości. Wydaje się, iż sam Johnson nie do końca wiedział, jaką drogą ma podążyć. Pierwotnie stara się bowiem, w szczególności w scenach akcji, imitować reżyserską chaotyczność znaną już z „Gangów Nowego Jorku” Martina Scorsese, natomiast innym razem porzuca swe starania, aby w możliwie jak najbardziej plastyczny sposób przedstawić przesuwające się na ekranie obrazki. Niemniej ostatecznie rezygnuje ze wszystkich dotychczasowych chwytów, aby pod koniec zbudować zaskakujący suspens, próbując niemalże podążać szlakiem wyznaczonym przez Ridleyowskiego „Łowcę Androidów”. To jednak nie ta liga, wszystko tu okazuje się jedynie rzemieślniczą kalką, niedorastającą do pięt swych protoplastów. Porównajmy chociażby sceny z latającymi przedmiotami do tych, które niecałe dwa lata temu mogliśmy podziwiać w „Take Shelter” Jeffa Nicholsa. Niebo i ziemia.
Na koniec pytam więc ponownie: O co tyle krzyku? Gdzie zamaskowała się tajemnica sukcesu tego przeciętnego wręcz filmu? Gdzie tu ta oryginalność i nowatorstwo? Finalnie już „Avengers” i „Mroczny rycerz powstaje” zajmują wyższe szczeble w drabinie poziomu kina sci-fi. Co stanowi niestety kolejny dowód na słabość minionego filmowego roku.
Więcej recenzji na http://www.zissou.pl