"...Kto nie widział niech leci, a kto widział niech też zobaczy." (cytat z Gazety Wyborczej) - spisałem żywcem z opakowania do "Lotu nad...". Szczera prawda - tego filmu nie wypada nie obejrzeć. Ja "Lot..." widziałem już kilka razy, chyba z sześć i czuję, że niedługo znowu go obejrzę. Z takimi postaciami po prostu nie sposób się nudzić - ot, chociażby scena, w której Wódz ujawnia McMurphy'emu swoją tajemnicę; widząc reakcję McMurphy'ego/Nicholsona można autentycznie kolki dostać :) Z kolei siostra Ratched/Fletcher to takie wredne babsko, że ma się ochotę wykopać ją na Marsa, albo i dalej... W końcu J. Nicholson i L. Fletcher za coś te Oscary dostali - i co tu dużo mówić, należały się im w stu procentach. Tak w ogóle to każda postać (począwszy od pacjentów, kończąc na obsłudze szpitala) wykreowana jest bardzo ciekawie (tzn. zagrana, bo bohaterów stworzył oczywiście Ken Kesey, a jeśli już o tym, to film wg mnie poziomem jest na równi z książką - a to się cholernie nieczęsto zdarza). 10/10, a jak się komuś nie podoba to wyślę do... Wielkiej Oddziałowej - zmiana poglądów gwarantowana :))