Przez alkoholizm i nagromadzone trudności życiowe miałem wrażenie, że to jakiś polski film. Pilot-alkoholik, grany przez Washingtona, siada za sterami samolotu na podwójnym gazie i po kokainie. Awaria skazuje ten lot na zagładę ale kapitan mimo swojego stanu dokonuje cudu. Ginie tylko sześć ze stu dwóch osób na pokładzie. Niestety, wśród nich jest jego kochanka. Żonę miał, syna ma ale oczywiście nie chcą go znać przez problemy z używkami. Do tego NTSB czyli amerykańska komisja ds. katastrof lotniczych dobiera mu się do skóry. Przypadkowo poznaje jeszcze narkomankę na odwyku i zabiera ją do siebie. Sam jednak nie widzi u siebie problemu. Teraz rozumiecie dlaczego obraz Zemeckisa zalatywał polskim kinem moralnego niepokoju. Lot to dziwny film. Nie jest na tyle nudny, żeby przestać oglądać ale nie wciąga. Gra aktorska Denzela bardzo przyzwoita ale nie żeby od razu oskar. Świetna za to była Kelly Reilly na drugim planie i na trzecim wystrzałowy John Goodman. Cała historia wydaje się być trochę jednak przesadzona. Kilka elementów razi w oczy ale nie wymienię, nie chcę spojlerować. Zakończenie to już totalny zawód i mocno mnie rozczarowało. W porównaniu z resztą wydało mi się wyidealizowane i ciut odrealnione. Jeszcze jedna uwaga odnośnie sprawy technicznej. Wydaje mi się, że mogli lepiej wymyślić sam lot, bo to co pokazali i manewr, który ich ocalił... cóż, przesadzili z kombinowaniem. W podobny sposób rozbił się lot nr 261 linii Alaska i nie było mowy o takich akrobacjach jakie widzimy w filmie. Jak ktoś ma niewielką wiedzę na temat katastrof i latania - pewnie nie zwróci uwagi - mnie to jednak zawiodło.