Był sobie niedawno taki film "Limitless". Prócz tego, że całkiem nieźle wykonany, miał koszmarnie zły pomysł wyjściowy. Twórcy postanowili spełnić dziecięce marzenie o superszybkim mózgu, dzięki któremu bohater potrafi dosłownie wszystko. Chyba każdy fantazjował w życiu o posiadaniu takiego specyfiku, który uczyniłby nas super-szybko myślącymi maszynami zdolnymi nauczyć się w kilka sekund nowego języka, bądź wykonać powierzone nam obowiązki jeszcze szybciej. Niestety filmowcy najwyraźniej nie widzą jak głupio to pragnienie musi wyglądać gdy się je urzeczywistni na taśmie filmowej, a do tego doda jeszcze pseudo-naukowe wyjaśnienia.
"Lucy" korzysta z tego pomysłu, ale nie tylko. Znajdziemy tu też podróż przez kolejne tysiąclecia ( "Odyseja kosmiczna"), ewolucję ludzkiego ciała w organiczne urządzenie ("Akira"), a także typowe dla producenckich wyczynów Bessona, kino akcji nagrane w morderczym tempie. Składowe są imponujące, sam film już nie.
Początek jest niezły. Podoba mi się natychmiastowe wrzucenie nas w wir wydarzeń. Widowiskowa przemoc zazębia się z fragmentami filmów przyrodniczych. Szczypta humoru pozwala się zdystansować do bardziej durnych pomysłów. Niestety gdzieś po 30 minutach wszystko zaczyna przypominać grę komputerową. Co gorsza- grę włączoną na trybie "god mode". Tytułowa bohaterka staje się wszechmogąca i po prostu idzie przed siebie nie natrafiając na żadne przeszkody. Kino akcji traci rację bytu gdy centralna postać nie może zostać ranna, ani tym bardziej zabita. Oczywiście reżyser rekompensuje te niedostatki całą masą trupów po jasnej stronie barykady, ale jakoś mało się nimi przejmowałem. Wszystko przez chaos panujący na ekranie: nie da się tu nikogo polubić, na niczym skupić, więc obojętne staje się wszystko.
Swego czasu miałem do wyboru pójść do kina na "Lucy", albo na "Boyhood". Dokonałem słusznego wyboru rezygnując z świeżego filmu Bessona.