Oglądanie tego filmu jest jak zamówienie sobie dwóch bigmaców, kubełka nuggetsów i dużych frytek, a na koniec zagryzienie tego posiłku kilkoma białymi truflami z szafranem i popicie kryształową szklaneczką Blue Label. 
 
 Fabuła nie ma najmniejszego sensu i jest porażająco głupia, nie ma tu za bardzo spójności, a kino klasy B przeplata się z pozorowaniem artyzmu. W dodatku wszystko opiera się o durnowatą i nieprawdziwą hollywoodzką kliszę, według której człowiek wykorzystuje tylko 10% potencjału swojego mózgu, a gdy odblokuje dostęp do pozostałych neuronów, posiądzie władzę nad telekinezą, telepatią, podróżami w czasie i kontrolą wszelkiej materii. 
 
 Jednak ten absurdalny koncept dał gigantyczne pole do popisu mistrzom grafiki komputerowej, a oni wycisnęli z niego wszystkie soki. Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem coś równie kreatywnego i oszałamiającego od strony wizualnej, jak finał "Lucy". Co prawda to perły rzucone przed wieprze, bo tak dobre sceny mogłyby być częścią np ekranizacji "Ubika", zamiast kolejnej kiszki spod skrzydeł Luca Bessona. 
 
 Częstym zarzutem wobec tego filmu jest brak antagonisty, mogącego stanowić wyzwanie dla wszechmocnej Scarlett Johansson - która swoją drogą nie uniosła tej roli. Moim zdaniem motyw bicia kolejnych barier procentowego wykorzystywania możliwości mózgu, nawet jeśli głupkowaty, mógł stanowić podstawę do zabawy faeriami barw i efektów wizualnych niczym zjazd po rollecoasterze. Szkoda, że ograniczono się tylko do paru scen. 
 
 Normalnie dałbym czwórkę, ale za spektakularną pracę grafików dorzucam jeszcze trzy punkty.