"Młyn i krzyż" Majewskiego nie jest może porywający (ani emocjonalnie, ani nawet intelektualnie), zachwyca jednak stroną wizualną. Zresztą cały film to perfekcyjnie zrealizowany majstersztyk. Ja podziwiałem zwłaszcza światło, barwy i kostiumy (te tkaniny!). Wielki plus dla reżysera za ostatnie ujęcie - obraz otwiera przed nami cały świat, a jest to zaledwie jeden z wielu w wielkiej galerii dziejów sztuki. Dla miłośnika sztuki może to wystarczy, ale czy dla każdego widza?
Przez "ostatnie ujęcie" nie masz chyba na myśli tańca?? 5 lat składania filmu i na sam koniec okazuje się, że Judasz zaraz po powieszeniu się, nagle tańczy wśród tłumu.
Przez "ostatnie ujęcie" rozumiem ostatnie ujęcie, czyli odjazd kamery z obrazu Bruegla i "panorama" na sale muzealne z innymi obrazami.
A gdybyś sobie zdał sprawę co to za taniec to wiedziałbyś dlaczego tańczy w nim także Judasz, który się powiesił. Wystarczy trochę pogłówkować.
Ja, gdy oglądałam, nie myślałam o tańcu, o którym inni mówili. Judasza, przepraszam nie zauważyłam, ale nadal obstaję przy swoim, ale też potwierdzam, że to ten taniec, o którym mowa, czyli dans macabre... Warto jednak wziąć pod uwagę, że jedna rzecz jest symbolem wielu rzeczy, a odczytów tego filmu i jego pojmowania jest tak wielu jak nas i każda wersja naszego pojmowania tego filmu składa się na jego pełny obraz :)
A gdybyś zdał sobie sprawę jak powstaje film to wiedziałbyś, że Judasza w tańcu być nie powinno. Najłatwiejsze i grupowe sceny kręci się jak najszybciej, żeby podziękować tym którzy dalej nie występują i tym samym zaoszczędzić nieco kasy. Filmu nie kręci się według kolejności tak jak jest w scenariuszu tylko bardziej według zachcianki reżysera lub warunków i miejsca... np. zaczyna padać = przerywamy dotychczasową scenę i kręcimy inną w której ma padać deszcz, jest pochmurno, ciemno i nagle wychodzi słoneczko = przerywamy i kręcimy scenę gdzie dominuje słoneczna pogoda. Z tańcem na pewno było tak, że została nakręcona bardzo wcześnie i chodziło tylko o sam fakt tańca jak największej ilości osób, nie jest to bardzo ważna scena więc reżyser nie skupiał się na tym kto tańczy. Podczas montażu na pewno to zauważono i przecież można by było łatwo nakręcić jeszcze raz ten króciutki fragment, ale oznaczało by to koszty których tak chciano uniknąć kręcąc na początku tą "grupówkę". Stąd mamy coś takiego co nazwano "wpadkami filmowymi".
Więc sprawdź sobie czym jest dance macabre, czyli taniec śmierci. A właśnie dance macabre jest ten kończący "Młyn i krzyż".
Po pierwsze: DANSE macabre. Termin francuski wymaga ortografii francuskiej - jeśli ktoś się na niej nie zna (jak, paradoksalnie, ja), lepiej pisać: Totentanz. Po drugie, taniec śmierci wymagałby użycia tropu "Ad mortem festinamus", a nie dworskiej sarabandy czy innego bourrée, połączonego ze śwarnymi, ludowymi podskokami w tak pobukiwań instrumentu, który wedle rudymentarnej wiedzy muzykologicznej nie ma prawa wydać z siebie dźwięku (idę o zakład, że był podłożony elektronicznie; niedowiarkom polecam próbę wyduszenia jakiegokolwiek tonu z dowolnego instrumentu pozbawionego ustnika). Po trzecie, scena była zbyt długa i kontrastowała ze poprzedzającą ją kulminacyjną sceną pasyjną mniej więcej w taki sposób, jak "Tractatus Logico-Philosophicus" Wittgensteina z "Hu, hu, ha! Nasza zima zła!" Konopnickiej.
Wszystko pięknie i ładnie, ale skąd wiesz, że ten róg nie posiadał ustnika?! - To zdaje się nie było pokazane w zbliżeniu :/
Apropos, gry na rogu - niedowiarkom polecam 4 koncerty W.A.Mozarta, na ten instrument właśnie (nie stosowano wtedy wentylowych waltorni jak dzisiaj) - przepiękne to hmm...miniatury?! ( w zasadzie "koncerciki" :))
Chociaż "Młyn i Krzyż" opowiada o czasach "kapkę" wcześniejszych, to nie sądzę by przy użyciu rogu nie można było wydawać tak prostych dźwięków :(
O ile mi wiadomo, a wiadomo mi wiele, Mozart nie skomponował ani jednego utworu na krumhorn (lub, jak kto woli, krzywułę).
Niestety to nie jest taniec śmierci... Judasz jest symbolem zdrady i jego taniec w końcowej scenie był przypadkowy. Pozdrawiam, Bartosz Capowicz.
A ja uważam, że film trwał o 20 (mniej więcej) minut za długo. Powinien się skończyć w momencie, kiedy historia opowiadana "dogoniła" namalowany obraz. Widocznie trzeba było czymś zapełnić te obowiązkowe półtorej godziny. Co do sfery wizualnej - ciekawa, ale do zachwytów mi daleko. I jest to jedyny plus. Na seansie czułem się jak na wycieczce w muzeum, gdzie przewodnik tłumaczy ignorantom, na co w ogóle patrzą i co w ogóle widzą. Dla miłośników malarstwa i studentów ASP - być może zajmujący. Dla mnie nuda.
P.S. W ogóle snoopie, obserwuję, że na siłę stawiasz ósemki i dziewiątki polskim produkcjom, które choć trochę wyróżniają się na tle polskich komedii romantycznych, pomimo tego, że są słabe.