'Mały książe' podciął mi nieco skrzydła. Mark Osborne na pewno nie poszedł na łatwiznę; uwspółcześniona wersja książki Antoine'a de Saint-Exupéry'ego wrzuca tytułowego bohatera pomiędzy tryby machiny korporacyjnej. A gdy – wyrośnięty już – książę miota się, zamiast wulkanów przeczyszczając kominy (złapmy się za guzik), za sterami opowieści siada dziewczynka, której reżyser powierzył bardzo odpowiedzialne zadanie: przypomnieć mężczyźnie o szlachetnym pochodzeniu. Pomaga jej ekscentryczny starszy pan, który – nie bez powodu – w garażu trzyma samolot, a z podwórka urządził sobie pas startowy. Przyznać trzeba, że historia, którą tak dobrze znamy z książki, jest tutaj zgrabnie wpleciona i z wyczuciem rozciągnięta na ponad półtorej godziny zabawy. Niemniej, tam gdzie reżyser dopisuje kolejne karty baśni, obraz staje się zachmurzony, uniwersalne wartości rozmywają się i stają się trudne do wyłapania (szczególnie dla dzieci), a zmagania bohaterów dłużą się jak zbyt długa podróż. A starsi widzowie? Jeśli jednym z założeń animacji było obudzenie w sobie dziecka, część dorosłych po seansie wciąż może mieć problem z odróżnieniem kapelusza od "węża boa, który trawił słonia". Produkcji nie można jednak odmówić wdzięku, dzięki któremu Osbornowi udaje się zaliczyć miękkie lądowanie.
Po więcej zapraszam na: https://m.facebook.com/profile.php?id=521575844539106&ref=bookmarks