Dlaczego bracia W. nie poprzestali na pierwszej części? Odpowiedzi jest zapewne pełno na czele z chęcią oskubania widzów. Bo inaczej się tego wytłumaczyć nie da- skok na kasę. Wyjaśnienie wielu tajemnic z pierwszej części było sprawą dla braci W. drugorzędną. No i polegli, niszcząc własną legendę.
O ile Reaktywacja była jeszcze znośna jako dynamiczny, acz głupi film akcji, to trójka może pretendować do jednej z najgorszych kontynuacji w historii kina. "Rewolucje" zostały wykastrowane ze wszystkich elementów, które były zaletami filmu z 1999r. W scenariuszu aż roi się od pseudo-filozoficznych bełkotów, które mają rozjaśniać nam ogólny trzon misji Neo i walki ludzi z maszynami. No i w pewnym sensie ma to sens, tylko tyle że wszystkie wątki są tak naciągane że ręce opadają.
"Rewolucje" to także przykład śmierci filmowego widowiska. Ponad 100 milionowy budżet i nie pokazanie żadnych nowych pomysłów podpartych słabym scenariuszem.
Mimo iż niby dużo się dzieje to z ekranu wieje nudą (kiedy oglądałem go w kinie chciałem wyjść po 30 minutach). Twórcy spieprzyli nawet finałową walkę Neo ze Smithem, która nie ma w sobie za grosz napięcia i dramatyzmu. Do tego jest fatalnie zrobiona.
Jednak moim tu faworytem jest wojna w Syjonie. To chyba najnudniejsza scena akcji jaką widziałem w ostatnich latach. Ciągnąca się w nieskończoność, usypiająca, której los nas guzik obchodzi.
Słabo również z aktorstwem. Reeves jak zwykle drewniany, pozbawiony mimiki twarzy z ciągle tą samą miną. Reszta dostosowuje się do tego poziomu.
Jeżeli ktoś ceni pierwszy film, niech dwójkę ogląda na własną odpowiedzialność, a trójkę omija naprawdę szerokim łukiem. Ten słaby, szokująco nudny film naprawdę deprecjonuje pozytywny odbiór znakomitego filmu sprzed 10 lat.
Plusy:
-Szukam, szukam i nie znajduje
Minusy:
-Wszystko inne...
Według mnie jedynym plusem jest końcowa walka z agentem a poza tym wieje nudą ale polecam na niedzielne popołudnie.
Najpiękniejszy i najbardziej zaskakujący film, jaki zdarzyło mi się obejrzeć. Mówiąc "film" myślę o trzech częściach. Wielkie wyzwanie interpretacyjne, rewelacyjna intuicja w doborze aktorów. Zdarzają się momenty słabsze - jak we wszystkich największych dziełach; w literaturze takie momenty nazywa się "drzemką Homera". Nie wiem, czy Braci można do Homera porównać, zresztą nie obchodzi mnie to zbytnio, najważniejsze jest to, że albo przypadkiem, albo dzięki własnym zdolnościom i kunsztowi, udało im się stworzyć poruszający film o życiu, śmierci i tym, co się określa jako "amor fati" - miłość losu. W przypadku Neo jest to miłość ciemna, wielki skok w ciemność, bo Neo nie rozumie niczego, co mu się przydarza (przynajmniej tymczasem tak to widzę), ale bierze na siebie wszystko, do końca i przechodzi wielką drogę od "I don't like the idea that I'm not in control of my life" do "It was inevitable". Tymczasem tyle.
Rola Neo sprowadza się w pewnym stopniu do roli Jezusa. Z tą tylko przerotną różnicą, że Jezus wiedział na co się pisze, a Neo nie do końca.
Obejrzałem III część po raz kolejny i przywowałem momenty z części I. Gdyby pominąć część II, to film jest porywający i przemyślany. Złożona fabuła, Neo na zakolach czasu, jego transformacja z szaraka do superbohatera była ludzka i pokazała ilość przemian zachodzących w wielu ludziach, którzy choć nie latają, czynią wielkie rzeczy. Martyrologia narodu sprowadzona do wybawienia i naród wybrany do Zilionu - swoista ziemia obiecana - również przypominają niektóre wątki z Biblii, co ukazuje Neo jako wybawcę na gruncie społeczno-religijnym i tym samym przedstawia nam go jako nauczyciela, którego z pewnością każdy z nas znajdzie na własnym podwórku, wśród swojego otoczenia.
Co do aktorów. Uważam, że aktorzy zostali świetnie obsadzeni w swoich rolach i kreacja tych ról w wykonaniu tak świetnych aktorów była powalająca. Jakbym oglądał siebie w lustrze niekiedy :)
Można zarzucić jedynie, że film ten wspiera się na egzystencjalnych problemach człowieka, które nie zostały rozstrzygnięte i czerpie idee z kreskówek japońskich, które jako pierwsze ukazały "efekt matrixa". Co mi się podobało w I, to to, że zespół Morfeusza poruszał się w świecie zwykłych śmiertelników jakoby "nadczłowiek". To oni mieli te własności i moce, które czyniły ich lepszymi. Dalsza katorga ukazana w kolejnych kontynuacjach przekształciła ten obraz na wybranych-umęczonych, i, co się rzadko przecież zdarza, słabszych. Ogólne wrażenia pozytywne, mógłbym latami opowiadać o tym filmie, jego złożoności, symbolice, erystyce, fatycznośći i pewnej nutce manipulacji.
To potiwerdza moją tezę, braciom udało się stworzyć prawdziwe arcydzieło, jeśli nieekranowe, to chociaż tworzące niesamowicie rozległy obszar do podejmowania polemik, wnikliwych analiz i tworzenia opasłych tomiszczy na ciągle nieprzebrzmiały temat SYJONIZMU :)
Pozdrawiam wszystkich matriksowców!
Tylko dlaczego "Gdyby pominąć część II"? : ) Reaktywacja to nie jest film doskonały, ale poza kilkoma czysto reżyserskimi decyzjami (czyli z pominięciem scenariusza - choćby fakt, że Neo przez pięć minut pierze się ze Smithem, choć równie dobrze mógłby odlecieć już na początku walki) jest to niezwykle przemyślane dzieło, które śmiało można postawić na równi z pierwszym i trzecim Matriksem.
Naturalnie zgadzam się z przedostatnim akapitem. Historia Wybrańca i uniwersum Matriksa jest bez wątpienia jedną z większych i ważniejszych kropek na mapie filmów XX wieku. Wielka szkoda jednak, że dwie ostatnie części (a konkretnie ich krytyka) mocno podcięły skrzydła Wachowskim - jestem pewien, że mieli w planach poszerzenie naszych wiadomości o świecie Matriksa (choć raczej nie w postaci czwartego filmu; gra komputerowa, komiks, książka - to już prędzej).
Piękna rzecz, że po kolejno dziesięciu i sześciu latach po premierze wciąż toczą się dyskusje dotyczące stricte treści filmów. : )
Aj, jakiś wredny skrzat wdarł się w ostatni akapit i pomącił. Oczywiście prawidłowo: "Piękna rzecz, że kolejno dziesięć i sześć lat po premierze (...)".
Zgadzam się, Szlafrok.
Krytyka Reaktywacji i Rewolucji jest w gruncie rzeczy strasznie banalna - tak jakby się chłopaki umówili, że im się nie podoba i kto jest cool, to też ma mu się nie podobać. I tak już dalej poszło - a to że Neo nosi sukienkę, a to, że niepotrzebne sceny, a to że nie rozumieją o czym się gada - i tak dalej, te klimaty, tylko w różnych konfiguracjach: zmieniają się nazwiska, tytuły gazet i dowcipy językowe. Ha, ha. Czytałam już takie bzdury powypisywane na ten temat, że Jezu Chryste. Niby rozumne ludzie, a piszą tak, jakby mogli dać radę tylko Spidermenom. Czytałam też straszny szit na temat samych Reaktywacji w Tygodniku Powszechnym, pióra Piotra Milewskiego (dostępny cały czas online http://www2.tygodnik.com.pl/tp/2813/kultura03.php)i do dziś nie mogę pojąć, czemu człowiekowi, który pewnie potrafiłby i sprawnie coś napisać, chce się rżnąć takiego głupa, który - na przykład - nie wie, jakimi efektami można w filmie osiągnąć efekt "chuci" między bohaterami. Bo jego zdaniem miłości między Neo i Trinity w sumie tak naprawdę nie ma, jest tylko "komiczna chuć". Litości, panie gajowy.
A weź idź Pan i wstydu oszczędź - tak można by określić recencję szanownego Piotra Milewskiego. Jednakże w tym szaleństwie jest metoda. Bowiem dlaczego wszyscy tak żołądkują się na temat II części Matrixa.
Ano dlatego, że nie spełniła ona ich oczekiwań, a poza tym świat wykreowany w II jest daleko posuniętą pointą, której nie powinno się tak od razu wyjawiać. Czymże było poruszenie serca Trinity, jak nie próbą ukazania silnej miłości kochanków na płaszczyźnie mglistej przyszłośći wybrańców. Tylko czy to nie implikuje kolejnych ekscesów miłosnych, skondensowanych uczuć, uwięzionych i nigdy nie spełnionych samczych i kobiecych fantasmagorii. To psuje całą otoczkę, którą tak rzetelnie i uparcie budowano i obszyto nicią tajemnicy w części I. Można było skoncentrować się bardziej na losach samego Neo, pokazać jego wewnętrzną przemianę jako bohatera, aniżeli stawiać przysłowiową kropkę nad i, nad i tak przesądzonym z góry losem Trinity, która ginie w części III.
Zgadzam się z przedpiścą. Przez tyle już lat Matrix doczekał się już wielu epopejowych i bzdurnie-wykwintnych recenzji i referatów, że trudno się w tym wszystkim odnaleźć. Ale po co to robić. Każdy ma swój rozum i potrafi ocenić lub wartościować pewne rzeczy, bez pomocy kolejnych "znawców tematu". Żyjemy w czasach "niepokojącego persymiwizmu", a gdzie nasza chłodna kalkulacja i obektywny osąd? No właśnie, to może już wystarczy tego paplania się w błotku samych ekspertów? :)
Wow. Myślałem że zostanę zbesztany, wykrzyczany za negatywną opinię na temat Rewolucji, a tu proszę. Dyskusja na wysokim i kulturalnym poziomie.
Ostatnio na FW to rzadkość.
Pozdrawiam.
Myślę, że taki był zamysł autorów, którzy stworzyli to forum: Wymieniać poglądy i dyskutować na poziomie. :)
Pozwolę sobie kontynuować (czemu sprzyja fakt, że wątek dotyczy Rewolucji - zwieńczenia trylogii, swoistego podsumowania) dyskusję i postawić przed Wami pewną wizję z gatunku co-byłoby-gdyby. No właśnie - co byłoby, gdyby Wachowscy bardziej skupili się na filmie jako takim, niż na ilości i jakości warstw znaczeniowych? Gdyby film posiadał taką moc przyciągania >dla przeciętnego widza< jak pierwsza część? Wyobraźcie to sobie, bo warto: Wachowscy święcą - po raz kolejny - sukces dzieła wysokich lotów, które poza widowiskowością i głębią po prostu wspaniale się ogląda. Nie mam tu - bynajmniej! - na myśli tego, że kontynuacje są złe. Nic z tych rzeczy. Po prostu wyżej ukazana sytuacja znacznie lepiej rokuje uniwersum - film zapada w pamięć szarakowi nie jako gniot czy rozczarowanie, ale dobry film. To dobra podstawa dla rozszerzania świata filmu.
Ech, rozmarzyłem się. : )
Dobra, przemyślałam sprawę. Co by było gdyby Wachowskim wyszedł Matrix-light, Matrix ad usum Delphini. Wiem, że to banał, co powiem, ale to byłby już zupełnie inny film. Przypominałby może "Gwiezdne wojny", czy coś takiego. Byłby to sprawny, dobrze zrobiony, jasny obraz, kawałek dobrej rozrywki, dobrego kina. Takich filmów jest dużo. Dobro - zło, proste podziały, bohaterski bohater, precyzyjnie wyliczone minuty walk, satysfakcjonujące rozwiązanie, zamknięcie. A to, co im się udało (wcale nie mam pewności, czy świadomie do tego dążyli, czy "robili i tak im wyszło, nikt nie wymyślał dokładnie tego, w czym żyć nam przyszło"), to nie tylko prawdziwe "dzieło otwarte", ale też wyzwanie intelektualne: uda mi się scalić wszystkie wątki, postaci i wypowiedzi tak, by ułożyły się w całość znaczącą - czy nie? Osobiście uwielbiam takie zajęcie. Wachowscy nie ułatwili sprawy, bo wpuścili do filmu dużo tropów pustych i ślepych - imion, które sugerują Bóg wie co, a wcale tego Bóg wie co tam nie ma itp. Nad tym przechodzę do porządku, bo mnożenie tych odwołań najczęściej nie ma sensu. Ale układanie obrazu w całość, które ewidentnie pozostawiono widzowi, i które naprawdę się udaje (a nie jest tylko grą w szukanie tego, czego i tak nie ma), to jest ewenement w kinie i za to (między innymi) tak bardzo ważny jest dla mnie ten film.
Nie to miałem na myśli. Wziąłem dwie ostatnie części w szeroką klamrę i porównałem je do pierwszego Matriksa. Wszystko jest widoczne - to o Matriksie 1 mówi się jako o najlepszym, Reaktywacja jest zwykle traktowana jako rozczarowanie, a Rewolucje - gniot. Filmy te wręcz zmuszają do ponownego obejrzenia, aby zrozumieć większość treści (a nawet połapać się, o generalnie chodzi), a pierwsze wrażenie Reaktywacji i Rewolucji zniechęca do tego większość ludzi. Chciałem tylko wyobrazić sobie, że filmy te zostają docenione, więc podałem i panaceum. Uproszczeniem filmu do poziomu pierwszego Matriksa chciałem osiągnąć jedynie to, bo spadek jakości filmu to już inna sprawa, której nie brałem pod uwagę.
Racja, rozumiem, w czym rzecz. Myślę tylko, czy ta formuła, jaką wybrali dla jedynki - choćby i od strony czysto technicznej, czyli zwartości kompozycyjnej - mogłaby pomieścić to, o czym jest tak naprawdę całość, a co odsłania się dopiero w Reaktywacjach i Rewolucjach. Ten film opowiada o wielu rzeczach - między innymi o tym, że człowiek w życiu porusza się w ciemnościach, w niepewności (itd.). Na poziomie konstrukcji ta niepewność znajduje analogię w tym całym powikłaniu i niejasności, które zniechęcają wielu widzów. Przyznam zupełnie prywatnie, że nawet pewne naiwności czy słabsze miejsca dwójki i trójki (np. nadmiar cyfrowych dublerów w walce ze Smithem po rozmowie z Wyrocznią w Reaktywacjach)wydają mi się jakoś współtworzyć wszystkie sensy tego obrazu. "Supermeństwo" Neo, które jest ulubionym tematem drwin z filmu dla tych, którzy lubią powtarzać drwiny po innych, ma bardzo duże znaczenie dla całości znaczeń Matrix. Mam wrażenie, że ten film okazał się filmem offowym (!), chociaż wcale nie chciał taki być, bo miał być dla wszystkich. Powstało coś pomiędzy. A w sprawie krytyki Reakt. i Rewol., to zaryzykuję stwierdzenie, że jakkolwiek by nie były nakręcone, to krytycy zanim poszli do kina, już wiedzieli, co chcą o tym napisać.
ehh komiczna chuć.. zapewne panu Milewskiemu bardziej podobają sie sceny z American Pie, tudzież z filmu 9 i pół tygodnia. tam to dopiero jest miłość aż po grób..
Swoją droga, szukajac recenzji i opisów filmu (już po obejrzeniu) natrafiłam na stronę koscielną, kiedy się ładowała, pomyślalam 'Ale ją zjadą. Pewnie będzie drugi Harry Potter" - i tu sie zdziwilam, bo o ile autor nie krytykuje Matrixa Rewolucje to jeszcze przywołuje argumety, by go poprzeć. http://www.kosciol.pl/article.php/20050330125537165
Nie do końca jestem za tym, żeby utożsamiać Neo z Jezusem, ale bardziej podoba mi się taka postawa, niz krytykowanie i nazywanie filmów sf i fantasy "ośrodkami sekt i zła wszelkiego"
co prawda, już przy drugiej części miałam oczy rozwarte w niedowierzaniu, że można tak popsuć mit pierwszego filmu ale przy trzeciej to całkowicie przegieli
widowiskowa, przeładowana efektami komputerowymi, amerykańska papka
chyba jedyne co można zrobić dla Matrixa, to nie wspominać o jego kontynuacjach
Konkrety! Ogólnikami to możemy rzucać jak mięsem w polityce, ale nie o to chodzi.
Właściwie to jak by spojrzeć na Polskę kinematografię, to niewiele wychodzi oryginalnych i przemyślanych filmów. Większość z nich robiona na modłę amerykańską właśnie. Tylko Amerykanom się udaje, to jak to jest z nami? Gdzie się podział ten kunszt reżyserski jak np. w Człowieku z Marmuru - okrzykniętego przez Amerykanów właśnie wielkim arcydziełem? Może jest tak, że my nie potrafimy już opisać rzeczywistości filmem i opasać jej złotą wstęgą żartu z przymrużeniem oka. Staramy się powielać utarte schematy, nie tworząc przy tym nic ponadto?
Wg mnie to kino offowe radzi sobie o niebo lepiej od komercyjnego. Jakkolwiek by je nazwać, młodzi filmowcy, nieprzesiąknięci tandetą i zapiekłą komerchą, tworzą prawdziwe perełki wśród chłamu i płytkim bajorku możliwości. Pod tym względem jesteśmy na czele. Więc ja się pytam, jak możemy wypisywać (mówię tu o krytykach filmowych) takie bzdety o Matriksie, który "powalił" świat na kolana? Czyż nie jesteśmy trochę takimi największymi hipokrytami, swoistymi balonami na helu (fali) krytyki? Może czas przekuć balon i rozejrzeć się, a nóż odkryjemy głębię tego RewOlucyjnego filmu - jego złożonego piękna a zarazem prostoty ukazanej w przejawie uczuć bohaterów.
"Konkrety! Ogólnikami to możemy rzucać jak mięsem w polityce, ale nie o to chodzi. "
Moze trochę późno, ale podobno lepiej późno niż wcale ;)
W Reaktywacji nie podobało mi się wprowadzenie zbyt dużej ilości aktorów, bez których można było sie obejść, a cały film by nie ucierpiał (np Zee). Przez nich całe wątki sie rozlewały i akcja spowalniała.
W Rewolucjach, wg mnie było za dużo scen batalistycznych. Łubu-dubu, łubu-dubu, strzelajcie! Strzelajcie! (za każdym razem, kiedy oglądam tę część przewijam całą akcję obrony Syjonu)
Aaaa i zastanawia mnie jedna nieścisłość w tej części - dlaczego Neo dopiero po stracie wzroku mógł zobaczyć, kim tak na prawdę jest Bane? Niby widział to podświadomie (nie wiem, jak to inaczej nazwać), to kiedy miał zdrowe oczy, nie miał podświadomości?
I żeby nie było - nie uważam tych dwóch części za złe. Wg mnie to najlepsza trylogia, jaką kiedykolwiek oglądałam i JEDYNY film sf który mi przypadł do gustu.
I jeszcze mi sie przypomniał jeden konkret ;)
Nie podobało mi sie, że z Morfeusza, charyzmatycznego przywódcy, mentora Neo zrobili w drugiej i trzeciej cześci nawiedzonego facecika, któremu nikt nie wierzy i uwaza za wariata.
W pierwszej częsci czuło sie przed nim respekt, jak popatrzył na człowieka przez ekran to aż ciary przeszły. A później? wiem wiem, że chcieli go pokazać jako jednostkę, której nikt nie rozumie, a która i tak na końcu ma racje, ale trochę przesadzili..
W pierwszej części tylko wierzył w legendę, w drugiej był przekonany, że jest ona prawdą i właśnie zaczyna się wypełniać. Szalony był po prostu, fanatyk - facet, który przeżył objawienie. Przez to tak bardzo finał dwójki mi się podobał.
Podpisuję się pod stwierdzeniem robert_28 oboma "ręcami i nogami" - najbardziej spaprana kontynuacja w historii kina. Po rewelacyjnej części pierwszej powinni byli Wachowscy się zamknąć na wieki jeśli nie mieli żadnych pomysłów na ciąg dalszy. Jedynka między 9/10, a 10/10, pozostałe części 1/10.
Zupełnie zgadzam się z Robert_28 oraz innymi rozczarowanymi widzami. Dodam już tylko tak na wesoło, że w wielkim skrócie opisałbym film tak:
nuda, bezsensowne mordobicie, nuda, dziecinna strzelanka, nuda, szemrana pseudofilozofia, nuda, bezsensowne mordobicie. Wszystko podane na wypolerowanym efektami specjalnymi bardzo płytkim, rozpadającym się talerzu.
Ta odpowiedź świadczy o tym, że nie rozumiesz tej trylogii, widzisz, to co chcesz zobaczyć, ale nie dostrzegasz tego co najważniejsze, bo dostrzec tego nie potrafisz.
Właściwie to Twoja odpowiedź jest pustosłowiem. Szanuję ją, ale niestety jawisz mi się w świetle kogoś, kto nie potrafi analizować filmu, bo cały obraz przysłoniły ci sceny balistyczne i mordobicie, które nota bene mordobiciem nie było - klasyczne sztuki walki nazywasz mmordobiciem? To czym nazwiesz lanie się po mordzie na ulicy? Sztuką walki?
Ale trzeba przyznać, że cała trzecia część składa się w ok 70% ze scen batalistycznych. I wg mnie to jest duży minus dla tej części. Wiadomo, nikt mi filmu oglądać nie każe, ale robienie czegoś pod publikę osób uwielbiających latające stworki jest trochę nie fair w stosunku do innych ;)
Trylogie mają to do siebie, że muszą się zakończyć przysłowiowym kopniakiem w cztery litery. Tak było z WP, SW i resztą. Wbrew pozorom sceny, jak to określiłaś, batalistyczne trwają nie dłużej niż starcie pod Minas Tirith. Takie wrażenie wynika z (niestety) marnej realizacji na poziomie artystycznym i braku przejęcia losami bohaterów, co znacząco nagina czasoprzestrzeń krótko mówiąc.
Poza tym ostatecznej batalii nie można było uniknąć bo wynika ona z konstrukcji filmu oraz stanowi podwaliny najważniejszego de facto wątku Rewolucji - podążaniu Neo ku wypełnieniu przeznaczenia (i dopełnienia zmian na świecie).
Taki a nie inny charakter bitwy zawdzięczamy także oczywiście (w mniejszym stopniu) producentom oraz spuszczeniu ze smyczy wyobraźni braci Wachowskich - ich zamiłowanie do formy (gry komputerowe, komiksy) widać na każdym kroku, co jak sądzę znacząco przyczyniło się do chłodnego przyjęcia obu sequeli. Nietrudno przecież, nie zagłębiając się w temat, przykleić filmom etykietkę efektownej, ale pustej i w gruncie rzeczy bezcelowej bieganiny (co oczywiście staramy się zmienić m.in tym tematem ;) ).
Moim zaś zdaniem samo starcie jest niestety wyjątkowo nierówne. Wszyscy wiemy, jak trudno jest zrobić trudne wrażenie i w jak prosty sposób można je zniweczyć - kilku ujęciom i kwestiom to się udało.
już bym wolała, żeby wzięli tą Zee, pokazali jak siedzi w kącie, przytula sie do Linka, a nad nimi niech napier***ją sie Strażnicy z obrońcami Syjonu.
Przekaże treść? Przekaże. Dociągnie wątek, że Syjon musi być "wybawiony" przez Neo? Dociągnie. I bez większych łubu-dubu.
I jeszcze dodam:
porównajcie scenę obrony hangaru (kilkadziesiąt minut naparzania się, pocisków, wystrzałów, pełno trupów) i scenę, kiedy komandor Lock mówi:
-Impuls może zniszczyć wszystkich strażników w doku. Nawet więcej. Zniszczy nasz system obronny. Jeśli wystrzelimy impuls, stracimy cały dok.
a jego pomocnik (nie pamiętam, jak się nazywa) powiedział: Już go straciliśmy.
wg mnie druga scena bardziej opowiada co sie stało ("Już go straciliśmy"), niż cała ta napier****nka ukazana w pierwszej scenie