Pierwsze minuty dają nadzieję, że będzie to nieszablonowa i ciekawa opowieść o życiu na dzikim zachodzie. Potem jednak wszystko topi się w morzu prymitywnego humoru. Potykanie się, przewracanie się, kilkuminutowa sekwencja idiotycznej bójki... znowu jakaś kretyńska bójka... no i gwóźdź programu, czyli bicie kobiet (dla twórców chyba bardzo śmieszne). Niestety oglądałem to z zażenowaniem, szkoda tylko O'Hary, która jako jedyna stara si, wywołać uśmiech widza stosując bardziej subtelne metody od wyżej wymienionych.
Tak oto właśnie wygląda klasyczny przykład recenzji pisanej przez "wykształciucha," który zupełnie nie jarzy o co chodzi w tym filmie.
Ja aż z ciekawości obejrzałem ten film żeby zobaczyć to "bicie kobiet". Chodzi i klapsy na pupę i dla równowagi jest tam też wstawiona scena kobiety dającej klapsa w pupę mężczyźnie oraz zwyczajne bicie mężczyzny przez kobietę przy pomocy butelki.
Duża część humoru w filmie polega na pokazywaniu różnych ruchów społecznych USA w kontraście ze stereotypową moralnością "Dzikiego Zachodu" i filmów o nim. W szczególności na warsztat idzie: równouprawnienie kobiet, prawa Indian (ludności rdzennej), prawa imigrantów z Chin, ruchy wstrzemięźliwości (anty-alkoholowe i anty-tytoniowe) i rodzące się także ruchy środowiskowe (chodzi o pierwsze rezerwaty przyrody powstałe na terenach o bardzo małej użyteczności gospodarczej).
Wszystko jest skąpane w humorze opartym na parodiowaniu znanych z połowy ubiegłego wieku nurtów w polityce oraz w rozrywce (głównie telewizyjnej ale także i na żywo). Przez te odwołania film staje się trudniejszy w odbiorze, bo trudno się połapać co parodiują. IMDB nie jest niestety pomocne bo dla tego filmu nie wyliczają anachronizmów w ciekawostkach. Ja oglądam ten film po raz drugi, za pierwszym razem widziałem go wiele lat temu w podstawówce i na pewno większość humoru przeleciała mi ponad głową.
Są też odwołania do Szekspirowskiego "Poskromienia złośnicy", ale ja wtedy i na to byłem za młody, aby to zrozumieć bez wyjaśnienia.
Film porusza problemy „ruchów społecznych w USA”??? Ty tak serio? Owszem, są tu takie wątki, ale każdy z nich zostaje potraktowany tak niedbale i tak po macoszemu, że wręcz szkoda słów. Niektóre (np. kwestia indiańska) są poruszone wręcz żenująco, a żaden z nich nie klei się z głównym wątkiem obrazu (jeśli tu w ogóle takowy jest). Nadmiar takich wtrętów sprawia nawet, że „McLintock!” staje się rozwleczony, a w scenariuszu panuje zupełny bezład. Nie tłumaczyłbym tego twierdzeniem, że „film jest trudny w odbiorze”…
Pisałem zupełnie poważnie. Ten "główny wątek" filmu to właśnie parodiowanie najrozmaitszych przegięć różnych ruchów obrońców praw społecznych. Reszta to zwykły klej do utrzymania całości w jakim-takim porządku aby całość nie wyglądała na program skeczy kabaretowych.
Zupełnie dobrze rozumiem Twoje zdziwienie i niską ocenę. Parodię trudno jest zrozumieć jeśli nie widziało się tego co jest parodiowane.
W porządku, można spojrzeć na to i od tej strony, ale ciągle nie jestem przekonany. Jeśli ten film to parodia obrońców praw społecznych, to jest to parodia wyjątkowo niskich lotów. Mi to momentami wyglądało na gorszą – dużo gorszą – wersję Benny’ego Hilla, tyle że na Dzikim Zachodzie (nawiasem mówiąc, Benny’ego bardzo lubię). Tani slapstick czy humor rodem z kina familijnego to nie jest dobre narzędzie krytyki wszelkich ruchów społecznych. Najlepszy przykład to sytuacja, w której (przedstawionemu prawie karykaturalnie) gubernatorowi Cuthbertowi zostaje rozbite jajko na głowie. Przemilczę to. A to tylko jeden z niezliczonych przykładów.
Na Wikipedii widzę też informację, jakoby scenariusz miał być agitką Johna Wayne’a, w której usiłuje wyrażać swoje poglądy (nie mam pojęcia, czy faktycznie miał coś wspólnego ze scenariuszem). To też nie stawia tej produkcji w najjaśniejszym świetle. Krótko mówiąc – uważam, że temu filmowi brakuje dobrego smaku.