Jeżeli miałbym podsumować ten film jednym zdaniem, brzmiałoby ono: kompletny brak egzaltacji. Tu nic nie jest na pokaz, ani miłość, ani ból, ani rozpacz. Nie znaczy to, że tych składników tu nie ma. Wręcz przeciwnie. Film jest nimi przepełniony. Intymność tego związku wręcz poraża, czujemy ją dzięki totalnie subiektywnemu prowadzeniu opowieści. Partnerzy są ze sobą tak blisko, że intruzem staje się każdy, kto wkracza w ich świat, nawet własna córka. Dzięki subiektywizmowi spojrzenia głównego bohatera odczuwamy cieleśnie obecność tych intruzów. Jako widz, przy każdej wizycie wręcz czekałem, aż postronni wyjdą z mieszkania. No i wszechobecna miłość. Nie wypowiadana, ale wyrażana, w słuchaniu drugiej osoby, w szacunku, w uśmiechu, w zainteresowaniu partnerem, w drobnym komplemencie i przede wszystkim w ostatecznym akcie. Nawet nie tyle w samym akcie skrócenia cierpienia, ale w akcie odejścia razem przy zachowaniu intymności. Ta walka o zachowanie intymności dwojga kochających się ludzi w tej dramatycznej, ale rzeczywistej sytuacji, jest właściwie motywem przewodnim tego filmu. To wszystko ubrane jest w surową formę dojrzałego, męskiego punktu widzenia, bez egzaltacji, bez oczekiwania na współczucie, bez grania emocjami, bez złudzeń na wygraną z losem. We mnie najbardziej uderzyło to zestawienie zupełnej beznadziei z miłością, oprawione w prosty realizm.
Prawdziwe emocje przyszły dopiero po filmie, gdy go ogarnąłem i zrozumiałem, co wygrało i w świadomości, że bohaterom można jedynie zazdrościć…