w tym filmie jest za dużo epatowania fizjologią i medycznym aspektem tragedii umierania; za dużo nachalności, za mało reżyserskiej subtelności; coś, co się sprawdzało w perwersyjnej historii pianistki-nimfomanki, niestety nie sprawdza się w opowieści o przechodzeniu dwojga staruszków w fazę, w której - jak to nazwał Bergman - miłość sięga aż za grób; dlatego nie jest to arcydzieło; ten film jest piękny, ale za mało piękny; nie dlatego, że jest w nim naturalizm, ale dlatego że jest nachalne, perswazyjne epatowanie; film ratuje obecność Trintignanta i Rivy z ich wymownymi, pełnymi wyrazu spojrzeniami - to dzięki tym aktorom jest tu miłość, bez nich byłby to fabularyzowany dokument o umieraniu; albo inaczej - byłby to taki sobie dramat egzystencjalistyczny.
Jest taki stary węgierski film o tym samym tytule. Jego reżyser, Károly Makk, też pokazał dramat starej, umierającej kobiety, ale miłość (nieważne, że dotyczyła czegoś innego, niż relacji między małżonkami) wyłaniała się tu subtelnie, między wierszami; dramatyzm był wyciszony, rzeczy nie były nazywane po imieniu; tu miłość też zaistniała jako antyteza tragedii i śmierci, ale dokonało się to bez zbędnego wrzasku - gdyż wielka sztuka nie potrzebuje krzyku.
Właśnie dlatego Haneke stworzył dzieło piękne, przejmujące, ale artystycznie nierówne.
Może kiedyś zmienię zdanie. Zastanawiałem się nad 8/10, ale daję jednak 9 ....dla protagonistów, którzy prawdopodobnie stworzyli dzieło życia.