Ten film to taki Guy Ritchie w wersji light, wegański, sugar free, alkohol free i bezglutenowy. Wygląda jak typowy gniot napisany w ciągu tygodnia na zlecenie za gruby hajs. Do tego wciskanie na siłę woke culture zgodnie z holywoodzkimi wytycznymi, byleby odhaczyć wszystkie zalecane "aspekty". A że bez sensu i jakiegokolwiek pomyślunku, że o znaczeniu dla fabuły nie wspominając, to wyszedł potworek, którego da się oglądać jedynie po jakiejś solidnej dawce dobrze schłodzonych procentów.