Muszę przyznać, że film bardzo mnie rozczarował. Prawdziwy John Woo pojawia się bowiem dopiero w efektownym zakończeniu. Przed tym jednak czekają nas okropne dłużyzny rodem z najgorszego melodramtau. Szkoda, bo pierwsza część z 1996 roku, w reżyserii Briana de Palmy zapowiadała zdrową konkurencję dla Bonda. Teraz jednak jestem już przekonany, że 007 nie ma się czego obawiać, ponieważ Ethan Hunt w wykonaniu Toma Cruise'a to postać zupełnie bezosobowa i po prostu nudna. Wiadomo, że takie filmy jak M:I czy Bond opierają się na głównym bohaterze, tak więc by nadać mu cech osobowych - co sprawi, że postać będzie strawna dla widza - należy do tej roli wybrać charyzmatycznego aktora, który odciśnie na granej postaci własne piętno, czy też po prostu swój charakter. Tą cechą charakteryzowali się z pewnością agenci-geniusze, Sean Connery i Roger Moore, natomiast brak jej Cruise'owi, którego bardzo cenię za inne role, m.in. za ostatnią w "Magnolii". Jednak tutaj Cruise zbywa nas tylko swoimi półuśmiechami. Jedynym jasnym punktem jest epizod Anthony Hopkinsa, który jak zwykle za pomocą minimalnych środków tworzy ciekawą postać szefa Hunta. Nie został on nawet wymieniony w napisach, chyba z obawy przed udziałem w tak słabym filmie. Niewątpliwie musiała go skusić gaża jaką zainkasował za swoje pojawienie się w M:I 2. Moja ocena 4/10.