Film doskonale balansuje na uczuciach odbiorcy, stopniowo można zrozumieć czyny Aileen i nawet je zaakceptować. Jak wielka jest miłość, by być skłonnym do takich rzeczy w jej imieniu? Co może zrobić z człowiekiem okrutność tego świata, ludzi? Dlaczego szanse daje się jedynie ludziom z pewnych "wyżyn"? Dlaczego cierpienie zawsze idzie w parze z miłością? Tyle pytań można sobie zadawać z tego filmu. Oglądałem go wczoraj pierwszy raz i po zakończeniu seansu byłem strasznie rozbity. Zmieniło to w pewien sposób mój pogląd na karę śmierci. Aileen nie należała się kara śmierci. Jej pierwsze zabójstwo było w pełni zrozumiałe (każdy z nas by postąpił tak samo), jednak cała reszta daje trochę do myślenia. Trzeba zrozumieć wewnętrzne pobudki Wournos, poświęcenie dla Selby. Później złamane serce, tchórzostwo Selby. Wszystko tworzy tragiczną postać zrujnowanej przez życie Aileen Wournos.
Ale czy film nie został przekoloryzowany? Powstał on bowiem na podstawie listów Aileen z celi śmierci do reżyserki. Czy kierowała się ona takimi samymi pobudkami, jakie przedstawił nam film? Tego się raczej już nie dowiemy. O Aileen pozostały suche fakty i filmowa opowieść. Znakomita opowieść.
Rewelacyjna Charlize Theron (nie mogłem uwierzyć w tak drastyczną metamorfozę, to prawie nie ona) oraz Christina Ricci. Na filmie tworzyli naprawdę dobry duet i doskonale się nadawały na odtwórczynie głównych bohaterek. Miałem wrażenie, że Charlize w filmie dała z siebie wszystko (bardzo przekonywująca gra uczuć i mimika twarzy).