Prawie 3 godziny przepsychologizowanej fabuły, czerstwych tekstów wziętych żywcem z pierwszych
Bondów, niewiarygodnych zachowań bohaterów i obrzydliwego amerykańskiego patosu.
Wszystko to okraszone komicznym głosem Bale'a (napalił się biedak kartonu klubowych bez
filtrów), durnym jak but wątkiem miłosnym i żenującą sceną końcową.
Ale i tak lepszy od "Początku". Obydwa filmy jednak do pięt nie dorastają drugiej (dodam, jedynej
słusznej) części.