Miasteczko Bundanyabba to pajęcza sieć. Jest wylęgarnią prawdziwych "porywaczy ciał", którzy opanowują umysły przyjezdnych nie za pomocą hipnozy, a dzięki gościnności. Zawsze są w stanie użyczyć noclegu, poczęstować obiadem, przechować bagaż. Jest tylko jeden warunek... musisz się z nimi napić. Upojony alkoholem jesteś w stanie odwdzięczyć się "dobroczyńcom" i ofiarować swój czas, pieniądze... no i przy okazji umysł.
Brzmi to jak horror, lecz Kotcheff zadbał o realizm na tyle, byśmy uwierzyli w opowieść o ułożonym nauczycielu, który trafia do piekła i wraz z wypitymi puszkami zaczyna czuć się jak u siebie. Początkowo naiwność bohatera może wkurzać, ale gdy uświadomimy sobie że każdą jego decyzję poprzedza spory łyk piwa pojawia się coś na kształt zrozumienia. Często nie ma też większego wyboru, a otaczający go ludzie sprytnie manipulują wydarzeniami. Łańcuch zależności prowadzi to do rewelacyjnego zakończenia, którego trudno było się spodziewać. Zanim jednak ono nastąpi, staniemy się świadkami pijackiej odysei pozbawionej reguł.
"Na krańcu świata" jest bardzo mocnym filmem. Nie tylko dlatego, że obserwując osaczonego bohatera udzielają się nam jego emocje. Bardziej ze względu na fragmenty w których postaci nie zachowują się jak ludzie. Poniewierają kobietami, wdają się w bezsensowne bójki, demolują otoczenie, a na końcu mordują bez litości zwierzęta. Jeśli nawet żałują swoich postępków, to wystarczy kilka piw by przestali. To przerażające jak łatwo wymazać wyrzuty sumienia.
Warto, aczkolwiek seans dla ludzi o na prawdę mocnych nerwach.