W sumie można obejrzeć, ale film niezbyt zmusza do myślenia ani refleksji, ot taka "Bitwa o Los
Angeles" zmiksowana z "Dniem Świstaka" i "Efektem Motyla".

Praktycznie po tym jak trzeci raz się zrespił domyśliłem się zakończenia, a scenarzysta lukę w
fabule zapaćkał scenami boju i treningu co by popcorniacy nie pousypiali w kinie.

Mamy też oklepany do wyrzygania motyw SUPERBABY - biega z kosą wielką jak jak ona cała
trzymając ją w nadgarstku i siepie przeciwników na plasterki, co ma związek z S-F równy
powieściom Tolkiena - czyli żadnego.

Przydałby się powiew świeżości, w postaci męskiej przyjaźni jak w filmach z lat 50' - nie żadna
gejoza, tylko braterstwo do śmierci, bo te ckliwe miłosne "ojej ich miłość chyba nie przetrwa
90min. do końca filmu, ale i tak wiemy że przetrwa" jest jeszcze bardziej oklepany od
SUPERBABY (lub SUPERMURZYNA - aczkolwiek ten ton w ostatnim czasie słabnie).

Na plus tego filmu będą efekty specjalnie, troszeczkę więcej inwencji niż w standardowym
"pozaziemska cywilizacja wyprzedzająca naszą o lata świetlne dostaje łomot od marines z
karabinkiem", Tom Cruise, motyw Sondy von Neumanna w wersji Alien, egzoszkielety
przypominające te prezentowane przez DARPA.
https://www.youtube.com/watch?v=0hkCcoenLW4

PS. niech mi ktoś wyjaśni czemu to zawsze nas najeżdżają a nie my innych? Chyba tylko Avatar
się wyłamał z konwencji, czym zaskarbił sobie moje uznanie. Daje to tyle możliwości ukazania
dobrych i złych stron ludzi, tyle różnych możliwości... ale nieeee kopiujmy ten sam motyw w
nieskończoność: heros(początkowo ciota, ale na końcu rozwala wrogów jedząc kebaba i
popijając... dietetyczną colę - w końcu jesteśmy poprawni politycznie = herosi nie piją alkoholu,
to byłby zły przykład dla dzieci) + SUPERBABA (SUPERMURZYN) + miłość 4ever + z początku
przegrywamy a na koniec wygrywamy.