Nasz mały sekret

Our Little Secret
2024
5,1 8,8 tys. ocen
5,1 10 1 8814
4,1 7 krytyków
Nasz mały sekret
powrót do forum filmu Nasz mały sekret

Francyja to jedno z tych światowych miejsc, gdzie skacowani diabli potykają się o własne nogi, usiłując kopnąć w zadek każdego niedopitego anioła, jaki im się zwidzi po zmroku w miejscowym trójkącie śmierci, gdzieś pomiędzy bajorkiem Starego Petki, romantycznymi ruinami dawnego pegieeru, zwanymi Upiorką i sklepem, w którym często nawet po dwudziestej drugiej można jeszcze nabyć flaszeczkę czyściochy. Ponieważ sklep jest jedynym takim obiektem w promieniu sięgającym po horyzont w każdą możliwą stronę, więc zwie się po prostu Sklepem, a to również i dla tej przyczyny, że wielu doznało sklepania pod wejściem/wyjściem, przy okazjach częstych awanturniczych wystąpień względem nabycia trunku w obliczu braku funduszy, dewastującego zdrowie i odwieczny porządek rzeczy.

Tejże księżycowo bezksiężycowej późnej listopadowej nocy, zacnie wielmożny, lecz zawsze strudzony Stefan de la Turville podążał był kursem chwiejnie przechwytującym. Wobec utrapionych przeciwności losu, w postaci braku oświetlenia i silnego wietrzyska, musiał Stefan po wielokroć uznać wyższość nieubłaganej grawitacji, zmuszającej do figur możliwych jedynie dla mistrzów nocnego balansu. Podparł się był przeto Stefan czołem o żwirowe pobocze dobre trzy razy, nim wreszcie przycumował wedle przystankowej ławeczki. To jednak wiedzieć winieneś, wdzięczny Czytelniku, iż pomimo owych okoliczności, mistrzowsko Stefan ocalił był ściskaną w prawicy starannie zabezpieczoną zakrętką półlitrówkę. Gorzkiej żołądkowej w jego zręcznej dłoni nie groźne były nawet najgorsze sztormy i trzęsienia asfaltu - rodowe motto rodziny de la Turville brzmiało bowiem: „Dzierżyć i chronić”.

Przysiadłszy delikatnie na zmrożonej ławeczki podporze, odpędził Stefan myśl równie mroczną, jako owa noc listopadowa, a był to frasunek związany z postacią wielce umiłowanej, lecz zawsze gniewnej i oczekującej połowicy, Violetty de domo Grabica. Stefanowe spóźnienie względem oczekiwanego przez małżonkę powrotu w dniu wypłaty i regulacji wierzytelności domowych było już w tym momencie mocno niedookreślone. Na tę okoliczność potrzebny był tęgi łyk dla kurażu. De la Turville czym prędzej wprowadził zamierzenie w czyn i ostatecznie uskutecznił, pomimo okazjonalnej konieczności wykonania dwóch i pół piruetu bez odrywania zmarzniętych pośladków od ławeczki podpory. Zgrabne powrotne osadzenie zakrętki na gwincie zwieńczyło akcję sukcesem, a to spełniwszy pochwalił był siebie w duchu pocieszonym: „Dobrześ uczynił, Stefanku! Trzeba mieć litość nad sobą i dbać o zdrowie, tudzież godne samopoczucie własne wewnętrzne”.

Wtem, oczy wciąż wystarczająco bystre, by rozróżnić słońce i księżyc, wychwyciły pełgającą w mroku poświatę. Zrazu ledwie widmowa, szybko poczęła nabierać wyrazistości, aż wreszcie siłą swą oślepiła była solidnie już wylęknionego Stefana. Oto poprzedzana rozgrzanym podmuchem powietrza przesyconego olejowo-benzynowym oparem, naprzeciw dziurawej budki przystanku przystanęła ze zgrzytem ciemna bryła niemal autobusowego wehikułu. Niemal, bowiem nie był pojazd typowy dla dróg Francyji ani żadnych innych znajomych okolic.

Matowoczarne blachy przetłaczane głębokim geometrycznym wzorem opasywały, jak chytrze zdążył porachować Stefan, półprzytomnie zakładając napędową symetrię, czternastokołowy pojazd, dłuższy niż wagon kolejowy. Tam, gdzie można by się było spodziewać bocznych okien, na wysokości co najmniej pięciu metrów ciągnęła się wzdłuż całego boku rozświetlona żółtą iluminacją galeria szklisto kopulastych bulajów o średnicy wieka solidnej beczki na deszczówkę. Gigantyczne felgi chroniły opony szerokie jak stół, zbrojne gęstymi rzędami czarnych guzów wielkości świńskiego ryja, jednak nawet one nie były w stanie przesłonić pokrytych smarem amortyzatorów, grubych niczym konary stuletniego dębu. Głęboki warkot silnika wprawiał tę mechaniczną górę w wyraźnie wyczuwalne drgania i Stefan odniósł niemiłe wrażenie, że sprawny kierowca gnany szatańskim podszeptem, byłby zdolny w krótkim czasie rozjechać tym ustrojstwem całą Francyję, zamieniając w mielone wszystkie budynki wraz z mieszkańcami i inwentarzem.

Z przeciągłym sykiem uchyliły się na bok wysokie drzwi, zalewając przystanek złotym blaskiem buchającego przyjemnym ciepłem wnętrza. Zmrużywszy nawykłe do ciemności patrzałki, Stefan uniósł spojrzenie, przenosząc je powoli na kolejne szerokie stopnie prowadzące wprost do kabiny. U szczytu zoczył zwalistą postać, która mogłaby uchodzić za zgarbionego nad wolantem trzymetrowego niedźwiedzia w workowatych drelichach, gdyby nie fakt, że wedle najlepszej dostępnej Stefanowi wiedzy, niedźwiedzie nie mają rogów.

- No, jakże tam w dole? Mrozi nocka? – zaryczał basowo kierowca, błyskając imponującym, lecz w sumie mało sympatycznym zestawem uzębienia szczytowego drapieżnika.

- Aa... jakaż to linia, panie kierowco? – wybąkał zbity z pantałyku Stefanek.

- Ejże, widzę było pite. No, jaka linia? – niedźwiedź skinął w tył potężnym łbem, jakby od niechcenia używając w charakterze wskaźnika byczych rogów sterczących zawadiacko po obu stronach daszka kaszkietu.

De la Turville podążył bezwiednie wzrokiem za nieprecyzyjną wskazówką i tym razem dostrzegł na smolistej burcie fosforyzujący wielki numer.

- Cztery, jeden i jeden – przepowiedział sobie Stefan, oczekując dalszych wyjaśnień. – Czyli dokąd, panie kierowco?

- Kotlina Kongo, ale dziś objazdem przez Nahanni.

- Oj... – zafrasował się Stefan – Jakoś nie kojarzę... A nie mógłby mnie wysadzić pod Sklepem?

- Człowieku, decyduj się, też mam swój rozkład. Dzisiaj na pokładzie Mokele-Mbembe, Wielka Stopa, załoga Szaraków i poobijani podatkami Reptilianie, zawsze chętne panie i kolorowe drinki – ryknął zirytowany niedźwiedź, ponownie skinąwszy na tył pojazdu. – Jedzie czy grzeje ławkę?

- Dobrze – sapnął Stefanek. – To ja poproszę gdzieś przy Sklepie.

Nadzwyczaj sprawnie wspiął się na czworakach do ciepłej kabiny i ruszył chwiejnie w kierunku przedziału, dbając przy tym, by nie stuknąć gdzieś po drodze półlitrówką.

Odnalezienie Stefana de la Turville okazało się największą jak dotąd sensacją we Francyji. W drodze do Sklepu znalazły go bladym świtem staruszki, które do dziś regularnie nikomu nie opowiadają, że siedział był na przystanku nagusieńki, jak go Bozia stworzył... A siny był cały i no, pani, tako prawda, kuśka mu sztywno sterczała, jako ta szablo ułańska i un tyż cały sztywny był. A jeszcze gembo mu zastygła w uśmichu, jakby u ty Mony Lisy, co to jom Francuzy u siebie pokazujo. Mówia, pijoki to wesołe do piekła idom, tako prawda i kuniec.

To, co działo się ze Stefanem de la Turville w ciągu trzech dni od zaginięcia, do dziś pozostaje zagadką. Jego starannie złożone ubranie leżało tuż obok ciała, pod przystankową ławką. Patolog badający zwłoki nie potrafił określić przyczyny zgonu ani wyjaśnić, jakim cudem denat wciąż pewnie ściskał w dłoni pustą butelkę.