Każde, nawet najgłupsze dziecko wie, że filmy dzielą się gatunki, a tych jest całkiem
sporo. Raz jesteśmy świadkami misji pokojowej Amerykanów na Marsie, a już w innym
dziele śledzimy losy nieszczęśliwie zakochanego nastolatka, pytającego Boga o sens
życia. Nie ważne, co dzieje się na ekranie, od filmu wymagam przede wszystkim
jednego. Ma być przyjemnie. Od początku do końca mam się czuć zrelaksowany i cieszyć
każdą kolejną minutą. Tak jest właśnie z francuskim obrazem zatytułowanym Nietykalni.
Niestety, w Polsce wciąż czekamy na premierę kinową, dlatego skorzystałem z okazji i
wybrałem się do Francji, a konkretnie w okolice Puy-de-Dôme, gdzie mogłem w pełni
legalnie rozkoszować się filmem duetu Olivier Nakache oraz Eric Toledano. Historia na
pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka jest niezwykle banalna. Przyjaźń ludzi z dwóch
jakże różnych światów. Podczas ponad 1,5 godzinnego seansu nie zaskoczyło mnie
absolutnie nic. No dobra, jedna rzecz mnie zaintrygowała. Gdzie producenci znaleźli aż
tylu białych aktorów we Francji? Hehe, suchary na bok. Wracając do fabuły. Poznajemy
czarnoskórego chłopaka imieniem Driss. Żyje on sobie w wielodzietnej rodzinie, w
biednej dzielnicy i teoretycznie nie ma dla niego przyszłości. Pomiędzy piciem a
paleniem skrętów, zajmuje się włamaniami do jubilera. Standard. Pewnego dnia trafia
do posiadłości bogatego, ale przykutego do wózka Philippe'a i wbrew wszelkim
zasadom logiki, zostaje wybrany na jego opiekuna. Początki bywają trudne i jakże wielkie
było zaskoczenie Drissa, kiedy okazało się, że jego nowy pracodawca potrzebuje
pomocy nawet przy sprawach tak prozaicznych, jak wizyta w wychodku. Oczywiście twórcy
nie skupili się głównie na masowaniu, podcieraniu i karmieniu sparaliżowanego
bogacza. To by było chore. Clou tego dzieła jest niezwykła relacja łącząca obu
dżentelmenów. Pod wpływem Drissa zmienia się nie tylko Philippe, ale i całe otoczenia.
Nawet tak oklepany schemat trzeba jednak umieć utrwalić na taśmie filmowej. Wiedzieć,
kiedy można sobie pozwolić na żart, na umieszczeniu "ku r wy" w dialogu, a kiedy na
odrobinę refleksji. O takiej przyjemności, jaką sprawiło mi oglądanie tego dzieła, może
pomarzyć Wedel i jego czekolada. Widza nie ma prawa zirytować nawet najmniejszy
szczegół. Ten film płynie, niczym Maserati Quattroporte (przy okazji, to na głupszą nazwę
dla tego modelu ciężko było wpaść) po szosie. Nie można zapomnieć o wielkich
brawach dla obydwu aktorów, wcielających się w główne role. Zarówno dla François
Cluzeta, który zmuszony był jedynie do okazywania emocji za pomocą mimiki, jak i dla
żywiołowego Omara Sy. Na koniec dwa słówka o ścieżce dźwiękowej. Jest dokładnie
taka, jak nasi bohaterowie. Z dwóch różnych światów i idealnie wkomponowuje się w
obejrzaną historią. Podszedłem do tego filmu w sposób nieco bezkrytyczny, ale właśnie
do tego stopnia mnie on urzekł. Jak najbardziej polecam.
Ocena: 8/10
http://pandamian.blogspot.com/2012/03/film-ktory-piesci-moje-uszy.html
Film, który pieści zmysły nie uszy:-) Moje chyba też popieści hehe. Trailer wyczesany, aż pozytywną energią bije.
tak zmieniając temat, wie może ktoś, co to za wersja i kto jest autorem- piosenki Muse - Feeling Good- w filmie?