Do kina poszłam pełna entuzjazmu jako fanka musicali i dotychczasowych prac Marshalla. Zachęciła mnie fabuła i całkiem niezła obsada (wyłączając Kate Hudson). Spodziewałam się kolejnego przeboju jak 'Chicago', które oglądałam setki razy...a tu proszę, muzyka dobra, ale przykry poziom piosenek - całkowicie nieudane, które po wyjściu z kina nie zapadają w pamięć, kiepski dobór aktorek do postaci (przydałoby się troszkę powymieniać - na swoim miejscu wg mnie była Marion Cotillard grająca żonę, Judi Dench - projektantka, Sophia Loren, Fergie <przeżyłam miłe zaskoczenie, najlepsza piosenka filmu> i Penelope Cruz). Fabuła ciekawa, postać Guido przypadła mi do gustu.
Gdy zderzy się go z "Chicago", tak jak było to w moim przypadku (maraton w multikinie) dostrzeże się ogromną przepaść między jedną produkcją, a drugą.
PS. tytuł nie miał się czasem odnosić do liczby kobiet życia głównego bohatera? Jeśli tak, to ewidentnie coś zakręcili, bo doliczyłam się 7 :P