Jako kinomanka niedouczona w kwestiach klasyki kina, nie mogę się zdecydować: czy ten film jest nieudany, czy to może ja spodziewałam się czegoś innego - z przyzwyczajenia wyrobionego kasablankami, przeminiętymi wiatrami, tytanikami i seksem w różnych wielkich miastach. Przyznaję więc: filmu Felliniego nie widziałam, co więcej - dopiero wczoraj mignęło mi w jego filmografii na stopklatce, że on taki film nakręcił. Ale i o tym - przypomniał mi dopiero T., kiedy wróciłam z kina i zrelacjonowałam wrażenia. A jednak mimo pewnego analfabetyzmu kinowego coś wyniuchałam: temu filmowi zabrakło wielkiego reżysera - kogoś, kto potrafiłby udźwignąć temat. A temat jest nie byle jaki, myślę, zwłaszcza wyczuwają go na pewno osoby, które znają go z doświadczenia. Mówię o mężczyźnie-dziecku nieświadomym siebie, zanurzonym w matce, połączonym z nią pępowiną. O chłopcu, który kiedyś uwierzył, że żadna kobieta nie pokocha go tak, jak matka. O chłopcu, którego apetyt na miłość jest nieposkromiony; ale który nie umie kochać: nie wie jak - nigdy nie musiał kochać dojrzale. Kocha tylko matkę, być może. Zostawiając psychologizowanie na boku, przejdę do ról głównych. A te mnie zaskoczyły, a przynajmniej główna rola męska. Widziałam Daniela Day-Lewisa w paru filmach. Zachwycił mnie chociażby w There will be blood. Zakochałam się w surowości tej roli, w jakości emocji, które zdołał przekazać. Nie spodziewałam się, że tak płytką - jak mi się wydawało - rolę w tym musicalu będzie umiał rozpracować, że "bedzie umiał ją zakwitnąć". Myślałam, że się nie nadaje, ale się pomyliłam. Uważam, że fantastycznie wcielił się w mężczyznę "kochającego kobiety" tak, jak można kochać rzadkie motyle - nie dotykając ich naprawdę. A bo właśnie: z tego co pamiętam, wyraz kochać/lubić ma wspólny źródłosłów z "dotykać" i "poznawać". Nie da się kochać, podziwiając powierzchnię. Czy nie to mówi mu jego blond boginii? No właśnie. Dobrze, idę dalej. Czy coś mnie zachwyciło? Zdecydowanie tak! Nie mam pojęcia, kim jest tajemnicza Fergie, ale głos ma fantastyczny. Jej piosenka (i scenografia do niej) to mój ulubiony (może nawet jedyny taki) w tym musicalu. O ile występ Penelope Cruz (jak zawsze zagrała "prawdziwą kobietę z cierpiącym wnętrzem") był może "seksowny" czy "podniecający" w stylu zalotnej kobiecości, o tyle partia owej Fergie zrobiła na mnie nieporównywalnie większe wrażenie: zachwyciła mnie drapieżna, namiętna, dominująca kobiecość, wspaniały kabaretowy popis i genialnie zaśpiewana piosenka. Judi Dench także, jak Cruz - solidna w swojej roli i partii śpiewanej, co nie dziwi u aktorki z korzeniami teatralnymi. Sophia Loren - o niej mogę powiedzieć, że figurę ma nienaganną i wciąż oszałamiająco się uśmiecha. Marion Cotillard także wspaniała: jak zawsze umie być wzruszająca, do twarzy jej ze łzami w oczach. Nicole Kidman zaś jak zwykle świetnie wypadła jako ozdoba, przy okazji też umiała przekazać kilka waż nych słów głównemu bohaterowi. No i... nagle film się kończy, pobudka! Resztę popkornu muszę wyrzucić, za dużą wzięłam porcję. Szkoda.
Fergie to piosenkarka, głównie szalone nastolatki jej słuchają :D
możesz ją nawet znać nie zdając sobie z tego sprawy :D
np. http://www.youtube.com/watch?v=KRzMtlZjXpU&feature=fvst - swego czasu b. popularna piosenka ;)