Może się nie załapałeś na książkę w odpowiednim czasie. Ja oglądałem z zapartym tchem.
Co nie znaczy, że jesteś jakiś dziwny. Może to ja jestem kopnięty :)
Książki nie czytałem, film oglądałem w szpitalu - może nie było klimatu. Pewnie jak na tamte czasy film był świetny, ale kino od tego czasu zrobiło taki postęp, że film mnie nie zachwycił. Z kinem jest trochę jak z literaturą - arcydzieła z XIX wieku nigdy nie zrobią na nas takiego wrażenia jak książki napisane współcześnie, poezja, np. romantyków, choć wspaniała nie uderza tak, jak współczesna. Na studiach oglądałem "Psa andaluzyjskiego" - niewiele z niego pojąłem, potem interpretowaliśmy go z babką od filozofii (bo filozofia mało nas zajmowała na moich studiach :))) ) i ona po wytłumaczeniu co i jak rzuciła stwierdzenie "ale przyznają Państwo, że film się nieco już przeżył". Co innego po prostu nas szokuje, bawi, wzrusza niż naszych rodziców lub dziadków. I to jest dobre. Pozdrawiam:)
Moim zdaniem kino zbyt wielkiego postępu nie zrobiło, a pewnych dziedzinach mamy wręcz do czynienia z regresem. A filmy z lat 60 i 70 tych robią na mnie z reguły znacznie większe wrażenie niż dzisiejsze. No, ale oczywiście ilu ludzi, tyle opinii.
"Postęp" w kinie i na świecie nie ma tu nic do rzeczy. Gdziekolwiek nie odgrywałaby się akcja, losy bohaterów mogą nas niesamowicie zainteresować i przejąć.Film był i pozostaje świetny. Najprawdopodobniej oglądałeś film w niewłaściwym czasie, w nieodpowiednim nastroju. Zdarza się.
Przyłączę się do tej opinii (tym bardziej, że ja również przyznałem "Nocnemu kowbojowi" 6-tkę). Zgadzam się z refleksją ptrsqlap odnoszącą się do upływu czasu. Może nie chodzi nawet tyle o postęp, jakiego dokonało kino jako takie -- bo film opowiada tę historię w sposób bardzo dobry, ma klimat, wszystko tu pasuje -- co bardziej o samą historię. W roku 1969 tematy seksu, prostytucji (a już szczególnie męskiej) urazów psychicznych na skutek przemocy seksualnej i bycia wykorzystywanym w dzieciństwie, "brudu" miasta, życia tzw. "marginesu", itp., zapewne dopiero wchodziły na ekrany -- przynajmniej jeśli chodzi o mainstream. Dlatego "Nocny kowboj" musiał robić duże wrażenie -- nie tylko przez to, jak dobrze jest zrealizowany i jak świetnie zagrany, ale też przez śmiałość podjęcia takich problemów i opowiedzenia o nich w sposób dość bezpośredni -- choć artystycznie dopracowany. Późniejsze filmy podejmowały jednak również te tematy, dokonywały nowych, i często jeszcze śmielszych, obserwacji.
Dziś pozostaje więc "Nocny kowboj" jako dokumentem pewnej epoki i tego, jak wątki, o których wspomniałem, były odbierane przez współczesnych; oraz -- jako pewna konkretna fabuła. W tej pierwszej warstwie jest cenny, ale jednocześnie wydaje mi się nieco przeciążony ilością motywów, siłą rzeczy potraktowanych dość płytko. Np. wiele rzeczy odnoszących się do religii, no i tego dorastania w domu lekko szurniętej babki, jest zaznaczonych w postaci sekundowych flashbacków głowego bohatera: trochę gubimy się w tych domysłach; wątek niepewności co do swojej orientacji u głównego bohatera, też jest nam podawany w sposób zamotany chyba specjalnie dla efektu skołowania widza. Postacie głównych bohaterów, przez sposób na życie, jaki sobie wybrali, mają stać się naszymi przewodnikami po świecie Nowego Yorku poszukiwaczy wrażeń i ludzi próbujących to wykorzystać. Ale rola przewodnika jest niewdzięczna -- czasem musi stać się tragarzem. Tak właśnie się stało w wypadku "Nocnego kowboja" -- twórca scenariusza tak dużo chciał pokazać tła, że bohaterów musiał zarysować dość zamaszystą i grubą kreską.
Żeby nie było nieporozumień: dotarła do mnie i na swój sposób poruszyła historia przyjaźni Joe i Rico: przyjaźni opartej na samotności i solidarności. Rozumiem też motyw dojrzewania głównego bohatera -- z lekkoducha przekonanego, że świat leży u jego stóp, zmienia się w kogoś, kto czuje się odpowiedzialny za drugiego człowieka i czerpie szczęście z tego, że może mu być wsparciem. Wszystko to podobało mi się i zostało ładnie przedstawione, ale "magii" tego nie poczułem. Może dlatego, że scenarzysta, moim zdaniem, trochę po macoszemu potraktował postać Rico -- właściwie, oprócz tego, że przy bliższym poznaniu łatwo mógł budzić współczucie i potrzebę opiekuńczości, trudno w nim znaleźć cokolwiek interesującego.
Wahałem się między ocenami 6 i 7, ale ponieważ właśnie obejrzałem ten film po raz drugi -- po raz drugi z wielkim wyczuleniem, żeby dostrzec w nim "to coś" -- i ponieważ po raz drugi właściwie nie udało mi się tego dokonać, więc zdecyduję się na 6. Niewątpliwie jest to klasyk, który trzeba znać, a przy tym film ciekawy i świetnie zagrany. Dla mnie jednak zbyt schematyczny, niepogłębiony i epizodyczny, żeby do mnie przemówił.
A mi właśnie Dustin Hoffamn totalnie nie pasował. Postać przez niego grana strasznie mnie denerwowała. Za to Voight przykuł moją uwagę. Nie mniej jednak film o niczym.
'dopoki nie wszedlem do internetu nie wiedzialem, ze na swiecie jest tylu idiotow' (St. Lem).