Nie jestem hiper-konserwatystą i wybierając się na film nie oczekiwałem wiernej adaptacji historii biblijnej. Jestem w stanie przełknąć kilka bonusów, które dorzucił Aronofsky dla jej ubarwienia: kamienne potworki, kruszec dający ogień, zbroje jak zdjęte z rzymskich legionów, skóra z węża ogrodowego jako relikwie i parę innych głupot. Tutaj mamy jednak do czynienia z całkowitą zmianą fabuły. Noe w założeniu miał ocalić prawych ludzi, przede wszystkim siebie i swoją rodzinę. Tutaj Noe ratuje zwierzęta, a sam jest ascetą, który ma wykonać zadanie i umrzeć. Gdyby mógł, pozabijałby swoją rodzinę jako niegodną przeżycia katastrofy. Taką wizję Noego przedstawia druga, nudna połowa filmu, która- gdyby nie litrowy napój energetyczny, który zabrałem do kina- z pewnością skutecznie by mnie uśpiła. Wg Biblii potop przeżył Noe, jego żona i 3 synów z żonami. Tu zaplątał się jakiś potomek Kaina i dwa noworodki (dobra, ten pierwszy ginie jeszcze w arce). Ten film z historią biblijną ma tyle wspólnego, co mięso z parówką. Był Noe, była arka, był potop. Nie mam nic przeciwko frywolnym adaptacjom, ale to już chyba przesada- to tak, jak gdyby nakręcić film o Chrystusie, który zamiast umrzeć, rozkręca interes ciesielski.
Mocno naciągana 4rka.
I owszem jest taki film o "Chrystusie, który zamiast umrzeć, rozkręca interes ciesielski" zwie się "Ostatnie Kuszenie Chrystusa". Polecam! :)
Tylko, że założenia obu filmów (zakładam, bo kuszenia nie oglądałem) skrajnie różne. Tam chodziło (znowu się domyślam, popraw mnie, jeśli się mylę) o pokazanie pewnej alternatywy zdarzeń opisanych w NT, to taki kinowy modernizm. Tutaj- w/w bonusy mogę zrozumieć, ale gwałt na fabule całkiem niezrozumiały. Jakby oryginał był zbyt mało ciekawy?