Jeden z tych filmów za którym teoretycznie przemawia bardzo wiele: osoba reżysera, odtwórcy głównych ról, wreszcie sama historia, której daleko do banału. Jednak jest w nim coś tłumiącego, co sprawia, że po skończonym seansie odnoszę wrażenie, jakbym tę 1:45:00 przejechała na jednym biegu. "Non ma fille, tu n'iras pas danser" zwyczajnie nie wywołuje we mnie silniejszych emocji. Nie wiem dlaczego tak się dzieje... Może dlatego, że postaci (a co za tym idzie: poruszanych przez reżysera wątków) jest zbyt wiele (historia głównej bohaterki, relacji pomiędzy jej rodzicami, wątek brata i jego dziewczyny, niezbyt udane małżeństwo siostry) i spokojnie wystarczyłoby ich na kilka filmów? Wówczas każdy można by potraktować z należytą pieczołowitością...