Uwielbialam filmy Allena, naprawde bylam fanka Allena, ale cos mu sie stalo w glowe. "Klatwa Skorpiona", "Koniec z Hollywood", Zycie i cala reszta" to byl jeszcze Allen na wysokich obrotach, wspanialy,, 100%-owy. Chorobowa zmiana nastapila prawdopodobnie przy "Miranda i Miranda" - nie do ogladania dla mnie, ale zapomnialam, nie bylo, nieprawda. Potem pojawila sie aura sensacji wokol "Wszystko gra". Chcialam sie przekonac co to za volte wywinal. Ogladam, ogladam z zacisnietym gardlem - genialne, smiertelnie powazny Allen i nagle wyskakuje ta scenka z duchem, ta niby metafizyka. To, co bylo fantasy\tyczne w "Scoop" tu bylo zalosne i czulam sie zazenowana, zrobilam cos w rodzaju mentalnego "face palm". Potem chcialam obejrzec "Sen Kassandry", mialam nadzieje, ze zobacze powaznego Allena, ale to bylo nie do ogladania, koslawe od 1-szych scen, niby Dario Argento. Dziekuje bardzo. I teraz moje ostatnie podejscie... Boze... To sa jakies popluczyny, herbata 10 raz zaparzona (jak na to wskazuje filtr, gdybym miala juz byc zlosliwa). Niestety, powiem, ze trzeba umiec zejsc ze sceny. To co jeszcze niedawno jako fanke Allena mnie zachwycalo, ta jego nadproduktywnosc filmowa, w pozytywnym znaczeniu, teraz przypomina mi sraczke (znow klania sie kolor filtrow "paryskich").