Niestety, cud się nie zdarzył. Po obejrzeniu trailera i wysłuchaniu opinii znajomych którzy byli na filmie przede mną nie spodziewałem się wiele po nowym filmie Woodego i niestety niewiele dostałem. Nie jestem wielkim znawcą filmografii Allena (widziałem maks z kilkanaście jego filmów) ani wielkim miłośnikiem jego twórczości, niemniej jestem zdania, iż to twórca nietuzinkowy który wypracował swój niepowtarzalny styl i spłodził w swej przebogatej filmografii kilka naprawdę dobrych filmów (choćby „Annie Hall” czy moje absolutnie ulubione „Strzały na Broadwayu”). Pomimo ostrzeżeń dotyczących miałkości najnowszego obrazu postanowiliśmy z żoną (która jest wyznawczynią jego twórczości) udać się na niego do kina na zasadzie finansowej podzięki za lubiane przez nas dzieła tego twórcy na których nie było nam dane być w kinie, gdyż nadarzyła się chyba pierwsza od niepamiętnych czasów sytuacja w której nowy film Allena był wyświetlany w kinach w rozsądnym czasie od premiery światowej (trzy miesiące) a nie jak to zwykle bywało, po roku. W związku z powyższym pieniędzy zostawionych w kasie kina nie żałujemy, gorzej z czasem zmarnowanym na oglądania dzieła. Sam pomysł (co nie jest u autora normą) uważam za ciekawy i posiadający spory potencjał. Niestety autor scenariusza, w mojej ocenie, tym razem, nie potrafił go wykorzystać. Film przez pierwszą godzinę jest dość nużący, nawet jak na opierającego zwykle swe filmy na słowie mówionym a nie akcji, Woodym Allenie. Przed totalną katastrofą ratuje go końcowe pół godziny kiedy to obraz nabiera tempa, kilka razy wywołuje uśmiech na twarzy i dość sensownie zamyka cały film. Niestety niewiele zmienia to całościową ocenę dzieła która nie może być, w moim przypadku, wyższa niż cztery. Składa się na to przede wszystkim kiepski scenariusz tak ubogi w charakterystyczne dla Allena, niebanalne, sarkastyczne, często jadące po krawędzi tego co wypada, poczucie humoru. Pomysł z pojawiającymi się w nim znanymi postaciami z przeszłości uważam za przedni, szkoda, że został tak popisowo spaprany. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że służył jedynie do pokazania wielkich wybałuszonych oczu, mocno drewnianego w swej kreacji aktorskiej, Owena Wilsona. Cała ich plejada niewiele się od siebie różniła poza Salvadorem Dalim znakomicie wykreowanym przez średnio do tej pory przeze mnie szanowanego Adriena Brodyego. To właściwie jedyny aktorski promyczek w tym festiwalu, mniej lub bardziej udanego, rzemiosła. W przypadku filmów Allena położenie tych dwóch czynników właściwie zamyka temat ewentualnego ratunku bo, niezłe w mej ocenie, choć mocno pocztówkowe zdjęcia które znakomicie reklamują Paryż, już nie są w stanie tego zrobić. Niestety. Z plusów jeszcze może klimatyczna muzyka. Pozostałe czynniki ze względu na charakter jego filmów odpadają. Nie od dziś wiadomo, że jeżeli Woody ma wenę i do tego trafi na sensownych odtwórców swojego tekstu potrafi stworzyć coś naprawdę ciekawego. Niestety ostatnio coraz rzadziej. Ostatnim w mojej ocenie naprawdę dobrym jego filmem było „Whatever Works”. „O północy w Paryżu” powinno się jednak porównywać raczej do słabiutkiej „Vicki Cristiny Barcelony” czy „Melindy, Melindy”. Naprawdę nic ciekawego. 4/10