Zapewne jak większość osób tutaj sięgnęłam po ten film przede wszystkim ze względu na wspaniałą Rosamund Pike - a konkretniej ze względu na to, że z informacji, które dotarły do mnie o tym filmie wiedziałam, że po raz kolejny po "Gone Girl" będę mogła zobaczyć tę aktorkę w roli bezwzględnej, wręcz psychopatycznej kobiety. Jednak mając na uwadze fakt, że "I care a lot" jest dzieckiem Netflixa, zapobiegawczo zabroniłam swoim oczekiwaniom fruwać pod sufitem - i dobrze, bo żeby czerpać przyjemność z oglądania tego filmu, oczekiwania należy trzymać na poziomie podłogi.
Początek filmu daje nadzieję na coś więcej - poziom degrengolady moralnej głównej bohaterki u wrażliwego widza powoduje chęć natychmiastowego przerwania seansu (podmiot obserwacji - moja matka), a u osobnika nieco bardziej gróboskórnego zwyczajny niesmak (ja).
Mimo to, film sprawia wrażenia pięknie wystylizowanej wydmuszki: główna bohaterka miast kręgosłupa moralnego posiada niespotykany w prawdziwym świecie dar radzenia sobie nienagannie z każdą przykrą sytuacją czy nieoczekiwanymi komplikacjami, sprawiając wrażenie evil superwoman odbierającej pieniądze i życia bezbronnym staruszkom - a to wszystko w drogich, modnych ciuszkach, nienagannym makijażu i z piękną kobietą przy boku. Jej walka o zwycięstwo zła nad dobrem wypada płytko - wszystko idzie jak z płatka, sędzi na sali rozpraw wystarczy jej uśmiech i opanowanie, aby odbarzyć Marlę zaufaniem i nie drążyć niewygodnych dla kobiety tematów. Każde miejsce czy sytuacja, w jakiej obserwujemy poczynania najgorszego koszmaru rencistów zieje nowoczesną, czasem pastelową, kiedy indziej neonową pustką.
Dlatego tak ucieszyłam się, widząc, że nowa "podopieczna" Pasożyciary najprawdopodobniej stanie jej ością w gardle. I tu do akcji wkracza - a może raczej pokracznie "wpokracza" - rosyjska mafia z Tyrionem Lannisterem na czele. Jednak nie dajmy się zwieść! Panowie zarówno mafiozami, jak i rosjanami, są tylko z nazwy, żaden z nich bowiem mimo prócz imion nie ma w sobie nic rosyjskiego (nawet cienia akcentu! widać, że panowie przykładali się do lekcji angielskiego), a popełnianie przestępstw nie wyszło im w przeciągu trwania całego filmu ani raz. Podejrzewam, że pięcioletk byłby w stanie lepiej zaplanować zbrodnię, niż ta niepasująca do siebie, żenująca zgraja modnych bubków. Jakim cudem można s****dolić odbicie jednej staruszki - i to nawet niezbyt niedołężnej - z domu spokojnego umieranka? Jeszcze rozumiem w jedną osobę, ale we trójkę, z dwoma dodatkowymi osobami na zewnątrz?? XD Najbardziej rozśmieszyła mnie scena w której ta rosyjska babcia (którą, notabene, posiadanie rosyjskiego akcentu również ominęło) ucieka z domu opieki w stronę samochodu - i ma przed sobą jeszcze dosłownie 10 metrów, by znaleźć się w pojeździe i móc odjechać w pi*du, a Dincklage i jego wspólnik zamiast jej pomóc (wnieść do środka, przegonić strzałami z pistoletu pościg, podjechać w jej stronę, COKOLWIEK) siedzą po prostu w aucie i w ciszy przepełnionej goryczą porażki obserwują zabawną próbę biegu pozbawionej kondycji emerytki, na dodatek robiąc rozbolączkowane miny przez okno czarnego vana XDDD
Dodam jeszcze, że Panowie w ukrywaniu faktu, iż są mafiozami, posunęli się tak daleko, że przy dwóch próbach morderstwa jednej nocy liczba ich ofiar wyniosła okrągłe zero! XD
To film, który jako pierwszy sprawił, że przeszła mi przez głowę tak często powielana na filmwebowym forum uwaga, że Netflix wszędzie nachalnie umiejscawia homoseksualizm i feministyczne pie****enie - i że robi to w sposób ociekający krindżem. Pierwsze feministyczne orędzie pada z ust Pike na początku filmu, gdy wytyka mężczyźnie, któremu odebrała matkę, że przegrana boli go tak bardzo dlatego, że przegrał z kobietą (XD! z pewnością o to chodziło w jego gniewie). I jeżeli to miało zacząć budować przekaz filmu jako popierającego feminizm i pokazującego, że jest on czymś na plus, no to "trochę" rozjechała im się logika - chyba, że właśnie o to, żeby wreszcie dokopać feminizmowi, chodziło. Ale kobiety uznające swoje sukcesy poprzez wytykajanie porażek mężczyznom to klisza często powielana w filmach.
Potem mamy homoseksualny związek Marli Greyson i jej asystentki (??) Fran. W sumie dopiero pisząc te słowa zdałam sobie sprawę z tego, że gdyby w tym układzie postać Marli zamienić facetem, związek zapewnie okrzyknięty zostałby szowinistycznym, lekko patologicznym obrazkiem, a nie romantycznym połączeniem przyjemnego z pożytecznym. No ale cóż. Wracjąc - związek dwóch "twardych sztuk", nie bojących się stawić czoła facetom ze spluwami, power duo pozbawione skrupułów i współczucia wobec osób starszych, a więc takich, które nie posiadają sił, żeby się bronić, dwie wysokie lesby żerujące na seniorach, rozdzielające rodziny, których jedyną autorefleksją jest to, że są takie inteligente i przebiegłe, a ludzie, których oszukują na pieniądze, to zwykli frajerzy - oto zaserwowany w przedstawionym "dziele" obraz homoseksualistek XXI wieku. Ręce opadają.
Nawet gdy obserwuje się Marlę i Fran w sytuacjach intymnych, mamy wrażenie, że jest w nich coś sztucznego - między aktorkami nie ma chemii, nie widać, że się kochają, czy choćby że pożądają swoich ciał, ma się wrażenie, że są one raczej koleżankami (nawet nie przyjaciółkami) na tyle pięknymi, że są ze sobą może tylko i wyłącznie z zazdrości o wygląd tej drugiej, że patrzą na siebie tak, jak patrzy się na ładny ciuch na wystawie sklepu, ale ciuch za drogi do noszenia - przeznaczony do tylko i wyłącznie do zazdrosnego wlepiania w niego sroczego wzroku.
Potem żenujący wywiad z odnoszącą sukcesy Marlą w TV - gorzej wyegzekwowanej sceny inspirującego monologu nie widziałam w kinie od czasów "Trainspotting 2"; parsknęłam jak źrebak słysząc, że Pike odnosząc się do wszystkich ludzi jako ogółu, nazywa ich jeden rodzaj lwami, jednak gdy mówi o sobie, w dosłownie następnym zdaniu, mówi, że ona to jest LIONESS XDD Ogółem w skrócie jej przemowa to pochwała sk****wyństwa, jakieś neony i spocone na siłowni ciała jako przerywniki, studio telewizyjne białe, sterylne i błyszczące, uśmiech Pike sztuczny jak uśmiech Twojej matki przy rodzicach innych ludzi, omatkobosko jakie to było złe
I ta wstawka ze zbliżeniem na odlotowe obrączki noszone na dłoniach przez Marlę i Fran - widać nic tak nie zbliża emocjonalnie dwóch dorosłych kobiet jak dokopanie jakiemuś karłowi i jego starej i nasze bohaterki po tym rollercoasterze wrażeń po prostu musiały się ożenić, bo kto wie, może jutro będą musiały pokonać klan albinosa z dysplazją obojczykowo-czaszkową z Sycylii albo cierpiącego na gigantyzm Sebę z Pruszkowa i kiboli z jego klubu piłkarskiego? We might be dead tomorrow...
Jedyne, co było dobre w tym filmie to śmierć głównej bohaterki. Rosyjska miafia nie dała radę w dziesięciu chłopa, ale za to trzydziestolaetni przeciętniak z ulic Massachusetts dał radę, i to chyba nawet jednym strzałem!
Ktoś chciałby uzupełnić moją listę zażaleń? :)