Wybrałem się do kina na „Obławę” pierwszego listopada, traktując to jako atrakcyjną alternatywę wobec corocznych korków w okolicach cmentarzy. I z pewnością nie pomyliłem się. Natomiast na niekorzyść „Obławy” zadziałał fakt, iż poprzedniego dnia obejrzałem „Generała Nila”- naprawdę doskonały film Ryszarda Bugajskiego, który ustawił poprzeczkę bardzo wysoko; bo przecież trudno nie porównywać filmów o tak zbliżonej tematyce. Tyle że „Generał Nil” to dzieło doświadczonego fachowca światowej klasy, a „Obława” to zaledwie drugi film w dorobku Marcina Krzyształowicza. Ten brak doświadczenia niestety widać, gdyż wady i zalety ”Obławy” pozostają w równowadze, dając jednak wynik – co podkreślam – mimo wszystko godny rekomendacji.
Zacznijmy od pochwał. Film zasługuje na nie przede wszystkim z racji swego realizmu. Przed kilkudziesięcioma laty można było pokazywać w klasycznych westernach np. ufryzowane i wymalowane Meksykanki w długich sukniach jako rzekome wieśniaczki. Nie lepiej było w przypadku filmów wojennych. Odprasowane mundury, pozbawione wulgaryzmów dialogi to obowiązkowe cechy wojennej klasyki – zarówno polskiej, jak i hollywoodzkiej. Jednak po takich filmach jak „Szeregowiec Ryan”, „Gladiator” czy „Braveheart” po prostu nie można już przedstawiać historycznych realiów w sposób teatralny, umowny, pozbawiony realizmu. Krzyształowicz z pewnością wymienione filmy oglądał i widać, że wyciągnął wnioski. W rezultacie niektórzy widzowie narzekają, że partyzanci w „Obławie” są jacyś tacy nieheroiczny, obdarci i wygłodzeni (również – o zgrozo! – seksualnie) ale w mojej ocenie to ogromny plus filmu. Przecież partyzanci naprawdę żyli w brudzie i smrodzie. Po prostu nie było innej opcji.
Dostajemy zatem niewątpliwie realistyczny obraz z życia „leśnych ludzi”. Co więcej, poza realizmem, zasługuje na wyróżnienie? Na pewno Marcin Dorociński jako kapral „Wydra”. Aż trudno uwierzyć, że ten aktor zaczynał od seriali i błahych fabuł. Widziałem go m.in. w „Rewersie”, „Lęku wysokości” i „Róży” - zwłaszcza w tym ostatnim zrobił na mnie ogromne wrażenie. Przekroczył tam granicę między jedynie dobrą grą a wypełnianiem swoją osobowością filmowej przestrzeni. Uważam, że pod względem aktorskiej charyzmy Dorociński stał się polskim numerem 1 swojego pokolenia, wyprzedzając Michała Żebrowskiego, zapewne bardziej obecnie zajętego swoim teatrem niż filmem. Dorociński gra świetnie, jest przekonujący i przewyższa swoich kolegów z planu w dokładnie taki sam sposób, jak niegdyś Zbyszek Cybulski w „Popiele i diamencie”.
Pozostała część obsady już tak nie zachwyca. Wyróżnić można jedynie Weronikę Rosati, która zaskakująco dobrze wywiązała się z zapewne niełatwego dla niej zadania zagrania skupionej, nieumalowanej, małomównej sanitariuszki. Natomiast Maciej Stuhr jako czarny charakter zupełnie mnie nie przekonał. Podobnie jak Sonia Bohosiewicz w roli jego straumatyzowanej, wyciszonej żony. Obsadzenie Bohosiewicz w takiej roli uważam za naprawdę poważny błąd. Na co ją stać, pokazała przecież w znakomitym „Rezerwacie”, gdzie perfekcyjnie zagrała żywiołową, seksowną fryzjerkę Hankę. Natomiast tutaj wprawdzie wygląda ślicznie, ale prawie nic nie mówi, najczęściej cierpiąc w milczeniu. Mógłbym podpowiedzieć Krzyształowiczowi co najmniej 10 nazwisk aktorek znacznie bardziej pasujących do tego rodzaju roli. Już chyba nawet dziewiczość postaci granej przez Weronikę Rosati (kto by pomyślał...) łatwiej „kupić” niż bardzo cichą rozpacz w wydaniu Soni Bohosiewicz. Z kolei przykładu aktorki grającej zgodnie z predyspozycjami dostarcza Anna Guzik, w epizodycznej rólce tłumaczki pracującej dla Niemów. Jest zdecydowana, władcza, konkretna, prezentując prawdziwe mistrzostwo drugiego planu.
Błędy castingowe to niestety nie jedyne moje zarzuty wobec „Obławy”. Wspomniałem wcześniej o prawdopodobnych źródłach inspiracji reżysera. Niestety, nie ograniczają się one do Ridleya Scotta czy Stevena Spielberga. Opowiadając swoją historią Krzyształowicz nawiązuje również do kina europejskiego, spod znaku Wendersa, Bergmana czy Bertolucciego, co jednak nie wychodzi jego fabule na dobre. Wolne (zbyt wolne!) tempo narracji i jej emocjonalny chłód sprawiają, że potencjalnie wciągająca, angażująca historia jest śledzona przez widza ze sporego dystansu i bez większego zaangażowania. A już wręcz kuriozalny wydał mi się montaż filmu. Nadużywanie retrospekcji jest ewidentne, co szczególnie jaskrawo widać w scenie, gdy zaskoczony w leśnym baraku kapral „Wydra” atakuje niemieckiego żołnierza. Ten staje za jego plecami, nazywając go złodziejem, po czym jest przez „Wydrę” sprowadzony do parteru i duszony. Po chwili znowu widzimy Niemca za plecami partyzanta, by za moment znów wrócić do parteru. I tak jeszcze kilka razy. W moim odczuciu jest to pusta zabawa formą, takie tworzenie atmosfery grozy w stylu horrorów klasy B.
Mimo wszystko bilans plusów i minusów „Obławy” każe wystawić temu filmowi pozytywną ocenę. Tym bardziej, że polskich filmów nie powstaje zbyt wiele, a ich liczba staje się doprawdy skromna, jeśli odliczymy wszystkie komercyjne komedie („robione przez idiotów dla kretynów”, jak niezwykle trafnie zauważył Kazimierz Kutz). Mam nadzieję, że kolejne filmy Krzyształowicza przewyższą „Obławę”, pozwalając reżyserowi na wykorzystanie w pełni jego potencjału.
Zapraszam do odwiedzenia strony http://www.rekomendacje.npx.pl