Podkreślam, że część pierwsza, bowiem częścią drugą jest w tym przypadku cykl Alien vs Predator, którego autorzy powinni zostać publicznie zlinczowani. Niemniej fakt, że Alien: Resurrection jest zaledwie wstępem do utopienia jednych z najbardziej rozpoznawalnych postaci w SF w szambie, jakiego dopuścili się Anderson z braćmi Strause, wcale nie usprawiedliwia Jeuneta i jego ekipy za popełnienie "czwórki". "Czwórki", która nigdy nie powinna była powstawać.
Jak zakończyła się trylogia Alien, każdy chyba wie - Ripley popełniła samobójstwo w dość spektakularnej scenie, by tym samym ostatecznie zniszczyć Obcego. Było to naprawdę ładne zamknięcie serii i złożenie postaci oficer Ellen Ripley do grobu. Niestety jednak, jak to z plugawicielami bywa, ktoś postanowił odgrzebać trupy, by uszczknąć jeszcze więcej z konfitur.
Mamy zatem "czwórkę", i niespodzianka - Ripley powraca! Pozwolę sobie darować omawianie bezsensu, jakim jest uzasadnienie sklonowania jej wraz z Królową, bo jeszcze paru fanatycznych obrońców tego filmu rozwinie ten temat na dwadzieścia postów, wmawiając mi później bezczelnie, że to cała moja linia obrony. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że wygrzebywanie Ripley z grobu to zwykła profanacja - bohaterka odeszła w wielkim stylu, z odpowiednim dla jej śmierci dramatyzmem. Powoływanie jej na powrót do życia wywołuje co najwyżej niesmak. Ale artyzm się przecież nie liczy - liczy się tylko to, że ci co bardziej zahipnotyzowani fani Aliena (tzn. tacy, którzy będą wychwalać nawet gówniany film pod niebiosa, jeżeli tylko jest w nim Alien albo Ripley) będą się zachwycać faktem, że Ripley znowu jest. Nieważne, że na chama ją powołano do życia, nieważne, że - o zgrozo - postanowiono przemodelować tę postać, i nakazać Weaver zachowywać się jak jej parodia. Ważne, że jest. I to już tych zahipnotyzowanych fanów zadowoli.
Dajmy jednak na razie spokój detalom. Ripley, jak już się rzekło, powraca - tym razem jako klon, który daje życie również nowej Królowej. I tu mamy nową intrygę - otóż jest sobie grupa uczonych na statku badawczym, "Auridze", która pod wodzą nieco obłąkanego profesorka usiłuje wdrożyć masową hodowlę Alienów - czyli dokonać tego, co Ripley udaremniła korporacji Weyland-Yutani (która to korporacja, niestety, w filmie nie jest obecna - w ramach kiepskiego żartu wspomniano nawet, że wykupił ją Wal-Mart). Obłąkany profesorek i jego poplecznik - generał Perez - sprowadzają nawet dzięki pomocy garstki najemników "żywicieli" dla facehuggerów. I, jak nietrudno się domyślić, po drodze coś idzie nie tak. I przez owo "nie tak" akcja będzie się odtąd ograniczała do ślamazarnego i koszmarnie nudnego przedzierania się przez kolejne korytarze "Aurigi" w drodze do wyjścia.
Mam wiele do zastrzeżenia temu filmowi, ale o ile część owych zastrzeżeń to detale (niemożność sklonowania organizmu z nieistniejącego DNA), o tyle jest tu też kilka elementów dużo poważniejszego kalibru, od których całość leży i kwiczy.
Pierwszym jest absolutny brak jakiegokolwiek klimatu - ani klimatu grozy znanego z jedynki czy trójki, ani klimatu podsyconej dreszczykiem akcji z dwójki. Jeunet, zdaje się, przy kręceniu tego filmu próbował chwycić dwie sroki za ogon - postanowił maksymalnie zagmatwać sprawę, i zamiast po prostu wzorować się na jednym z reżyserów, połączył oba gatunki. I połączenie owo jest niestety marne.
Jako horror A:R bowiem w ogóle nie straszy. Tu od początku wiadomo, co się dzieje, wiadomo, co się stanie, a Alieny albo nie atakują naszych bohaterów w ogóle, albo nie robią tego znienacka - skutkiem czego nie ma tu praktycznie żadnych okazji, żeby się bać. Zamiast tego, Jeunet usiłuje przestraszyć widza, fundując mu szokujące sceny - stąd lejąca się w niektórych sekwencjach fontannami jucha, albo innego formatu okropności, pokroju wizyty w magazynie opatrzonym napisem "1 - 7". Tyle, że wyrosłem już dawno temu z tego, żeby się bać sikającej krwi, a jeśli chodzi o sceny szokujące, to Jeunet pozostaje daleko w tyle za niektórymi pomysłami Scotta czy Finchera. Rezultat można zatem podsumować jednym słowem - żenada.
Jako film akcji A:R jest z kolei koszmarnie nudny. Sceny akcji można tu policzyć na palcach jednej ręki, i są one z reguły krótkie i mało emocjonujące. Czasami też wzbudzają śmiech politowania - tu można podać jako przykład strzelaninę w mesie pomiędzy żołnierzami z "Aurigi", a najemnikami z "Betty", która wręcz poraża swoim kretynizmem i, by delikatnie rzec, umownością. Wiem, że co niektórzy - włącznie z przeciwnikami filmu - chwalą scenę walki pod wodą, ale jak na mój gust, nie ma w niej nic emocjonującego. Bohaterowie pływają, więc ich ruchy są spowolnione, Alieny oczywiście zatracają całą swoją zdolność do ataków z zaskoczenia, więc muszą się posiłkować komicznymi unikami, które sparodiowano zapewne w filmie Matrix. Owe uniki wyglądają jeszcze głupiej, kiedy Alien wisi na drabinie - normalnie Agent Smith w wersji Extra-terresterial.
Na brak klimatu nakłada się też nieumiejętne rozłożenie akcji, co w ostatecznym rozrachunku buduje potworną nudę. Zaczyna się spokojnie - otwarciem wątków, normalnym ich rozwojem i dialogami. Potem dochodzi do momentu kulminacyjnego. Do tej chwili jeszcze wszystko jest OK. Później jednak akcja wlecze się ślamazarnie, kiedy nasi bohaterowie przedzierają się żmudnie przez kolejne korytarze "Aurigi", z rzadka walcząc z pojedynczymi Alienami (właściwie... to tylko ta walka pod wodą była, przez całą ich wędrówkę...) i prowadząc jakieś pseudośmieszne dialogi (jak ten z tym, co Ripley zrobiła, kiedy po raz ostatni spotkała się z Alienami). Nudne toto... ach, no i zapomniałbym o tej końcowej sekwencji z Newbornem, ale ona też mało ciekawa była. Ot, gość paru ludzi zabija (tradycyjnie - przestraszyć ma nas lejąca się przy tym krew, bo sam Newborn, mimo że bardzo się stara być straszny, wygląda i tak debilnie i wzbudza co najwyżej uśmiech politowania), a potem ginie w męczarniach (przyznaję, szkoda mi go było - ale to jeden z niewielu momentów, gdy podczas oglądania "czwórki" miałem jakieś emocje).
Drugim elementem, który kładzie ten film, jest jego generalny brak logiki. Bezsensownych motywów i bzdur z każdą sceną przybywa, a są w tej menażerii zarówno drobiazgi (te, o które fanatycy czwórki tak się wykłócają, bo tylko o nie mogą), jak i dużo poważniejsze brednie (te, których fanatycy czwórki się nie dotykają - i nic dziwnego, bo nie są w stanie ich skontrować, a przenigdy nie przyznają się przed sobą i innymi, że czynią one scenariusz "czwórki" nielogicznym - to poniżej ich godności).
Wyliczenie największych bzdur w filmie nie powinno sprawić trudności nawet średnio rozgarniętemu widzowi - wystarczy jedynie użyć mózgu. Można przetrawić jakoś bezsensowne przebudzenie Ripley i sklonowanie Królowej, z większą trudnością można uwierzyć, że ręczna broń jest w stanie przebić poszycie statku (bo coś takiego nam w filmie kilkakrotnie sugerowano), natomiast nie przejdzie w ogóle fakt, że panowie, którzy wzięli się za badania nad Alienami, nie pomyśleli nawet o tym, żeby zrobić im "klatki" z bardziej trwałego stopu, odpornego na ich kwas. Od tego właściwie momentu zaczyna się cała plejada nonsensów - wspomniana już maksymalnie kretyńska strzelanina w mesie, podczas której kilku obszarpanych najemników wykańcza uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy łatwiej niż bandę przedszkolaków (króluje tu kilka pojedynczych sekwencji, z których najbardziej zapamiętałem rozkładającego przez bite kilka sekund swoją wypaśną giwerę Johnera, oraz stojących tuż przed nim żołdaków, którzy przez cały ten czas stoją tylko, gapią się na niego, i czekają, aż oberwą). Aż tu nagle wydostają się Alieny i oczywiście alarm. Ale panowie z "Aurigi" nie są w ciemię bici, przecież ściągnęli aż czterdziestu sześciu żołnierzy, żeby ci bronili statku. Jaki jest zatem genialny plan obrony uzbrojonych po zęby wojowników? "SPIERDALAAAAAĆ!!!". I nie to nawet, że oni zostali zdziesiątkowani w walce i wycofali się - ONI NIE PODJĘLI NAWET PRÓBY OBRONY! Ledwie huknął alarm, i jedyne, to UZBROJENI ŻOŁNIERZE, przeznaczeni DO OBRONY STATKU, robią w takiej chwili, to noga do kapsuł ratunkowych! Nasuwa się zatem pytanie - po co ci wszyscy żołnierze, skoro są tu tylko po to, żeby zaraz uciec, jak się coś zacznie dziać, albo ewentualnie dać się wystrzelać jak dzieci sześcioosobowej kompanii szajbusów?
W tej całej ewakuacji też było kilka całkiem śmieszno-kretyńskich scen, z tym Alienem wskakującym do jednej z kapsuł i wybijającym ludzi weń (tu zresztą kwintesencja tego, czym próbuje nas przestraszyć Jeunet - tryskającą dookoła juchą), oraz Perezem odwalającym kretyński salut z Alienem za plecami i godną buddysty reakcją na to, że ów Alien mu kark rozdarł na strzępy.
Co się dalej dzieje? Taka plejada mniejszych buraczków - Kapitan "Betty" przez kilka nudnych minut kręci się w miejscu w pustym korytarzu, by w końcu - a to niespodzianka! - zginąć z rąk Aliena. Jego załoga nie oddaje w kierunku napastnika ani jednego strzału, wciskając widzom (ale tylko tym wystarczająco naiwnym), że jeśli strzelą, to mogą zrobić dziury w kadłubie. Nie wiadomo, po co, ktoś wymyślił, jakoby "Auriga" miała przy byle alarmie obierać od razu kurs do bazy, czyli - litości - na Ziemię (typowy problem z rodzaju zrobionych na siłę). Nie wiadomo, po co, pojawia się nowa postać - Purvis (który nie powinien już żyć, skoro wszyscy inni żywiciele facehuggerów daaawno padli), nie wiadomo, po co, jeden z bohaterów zostaje uśmiercony (chociaż ledwie go sparzył kwas Aliena, i nie doznał poza tym żadnych poważnych obrażeń). I mnóstwo tego typu detali.
Najgorsze jednak reżyser zostawił na koniec - Newborn. Kompletna tragedia, zarówno pod względem czysto merytorycznym, jak i wizualnym. Powstanie Newborna nie dość, że godzi w konwencję serii oraz uświęconą tradycję w kwestii wizerunku Aliena, to jeszcze nie jest w żaden sposób logicznie uzasadnione. Niektórzy z fanatycznych obrońców A:R wciskają co prawda, że tak ma być, bo Alien to organizm, który cały czas się doskonali. Ale ja odpowiadam: gówno prawda! Skoro Alien jest "organizmem, który cały czas się doskonali", to dlaczego nieporównywalnie szybszy i sprawniejszy system reprodukcji, ten, który miał oryginał, wymienił na gorszy? Królowa przez pół filmu rodziła jednego Newborna, w czasie, kiedy złożyłaby o wiele więcej jaj z facehuggerami, która to czynność zdecydowanie mniej ją absorbuje i jest dla niej mniej wycieńczająca. I gdzie tu, u licha, "organizm, który cały czas się doskonali"? Nie wspomnę już nawet o tym, że nowy system reprodukcji jest odarty z całej zgrozy, jaka cechowała ten pierwotny. Z sadystycznego potwora, który skazuje żywicieli na ogromne katusze i w potworny sposób rodzi swoje potomstwo, zrobiła się "wielka mamusia". Tragedia!
Nie wspomnę już o tym, jak właściwie wygląda ten cały Newborn. Jest obleśny, ślamazarny, i w ogóle niestraszny. Swoje ofiary, jak to ktoś zauważył, podchodzi podstępem, i nic dziwnego - z tego, co widziałem w filmie, jest zbyt nieruchawy (zwłaszcza w porównaniu do piekielnie szybkich i zwinnych Alienów), żeby zabijać w inny sposób. Żenada na całej linii.
Akcja wlecze się ślamazarnie, brak logiki i sensu wołają o pomstę do nieba gromkimi głosami, całość zaś zbudowana jest na przekonaniu, że jak się do filmu wciśnie Aliena i Ripley, to od razu będzie to film dobry.
Trzecim elementem, kładącym ten film, jest gra aktorska. Chociaż nie, przepraszam - aktorów akurat trudno tu winić. Głównymi winowajcami są bowiem reżyser i scenarzysta. Jeunet nie zawracał sobie głowy jakimkolwiek kreowaniem charakteru postaci na ekranie, w związku z czym te, które czymś się faktycznie wyróżniają, można policzyć na palcach jednej ręki. Sprawy nie ratuje zatem nawet znakomita obsada aktorska, w skład której wchodzi między innymi Ron Perlman i sama Sigourney Weaver. Aktorzy nie mają po prostu zbyt wiele do zagrania.
A skoro już mowa o Sigourney Weaver - Ripley, jaką tym razem kazano jej zagrać, to istna parodia tej prawdziwej. Zachowuje się nie jak Ripley, tylko jak Ripley, której idolem jest Alien. W związku z tym "dziko" się zachowuje, krwawi kwasem (kto to, u licha, wymyślił?), ma na dokładkę nadludzką siłę, a większość sytuacji, które pozostałych bohaterów szokują/przerażają, jej nic nie obchodzi. Ot, taka superwoman, której dodatkową funkcją jest niszczenie klimatu grozu - którego to klimatu grozy i tak nie ma zbyt wiele. Bo czego tu się bać, skoro nie ma ku temu okazji, a nawet jeśli są, to - "nie bójcie się, SuperRipley nas obroni"?
Czy można o Alien: Resurrection powiedzieć cokolwiek dobrego? Na pewno to, że obydwa AvP są dużo gorsze, ale to przecież żaden argument.
O muzyce ciężko mi się wypowiedzieć, z tej racji, że żaden kawałek mi w głowie nie pozostał. Jej rola jest czysto ilustracyjna - ma np. z założenia podkreślać grozę sytuacji, kiedy Wren oświadcza, że Alienów na "Auridze" jest dwanaście, albo że rzeczona "Auriga" zmierza ku Ziemi.
A:R może i miewa jakieś przebłyski, może i da się to obejrzeć bez większego zająknięcia się, ale film z rodzaju "do oglądnięcia z nadmiaru czasu/nudów/braku czegoś lepszego" to o wiele za mało, żeby móc utrzymać ciężar serii Alien.
Jak dla mnie, seria Alien to tylko trzy filmy - nieszczęsną "czwórkę", nieudolnie próbującą się podpinać pod oryginalną serię, potraktujmy zaś jako zupełnie odrębną pozycję.
Alien: Resurrection jest nielogiczny, nudny, wyprany z klimatu i pozbawiony czegokolwiek, co by go wyróżniało - poza samą obecnością Obcego.
I chyba tylko z sentymenty, jako fan Aliena, oraz również przez wzgląd na to, że AvP i AvP2 są mimo wszystko dużo gorsze, wystawiam A:R naciąganą ocenę 4/10.
Nie chcę twoich przeprosin. Nie chcę przeprosin fałszywego człowieka, który najpierw deklaruje swoją "wiarę w ludzi", a potem przyjmuje, że najbardziej oczywistym wyjaśnieniem dla czyjegoś postępowania jest nie popełnienie przezeń błędu, a rozmyślne oszustwo. Fałszywego człowieka, który te swoje oszczerstwa nie dość, że w twarz mówi, to jeszcze rozgłasza wszędzie, gdzie się da, żeby błotem obsmarować. Fałszywego człowieka, który komentuje poziom kultury rozmówcy, ale sam grzecznie się nie zachowuje. Przeprosiny w ustach kogoś takiego to dla mnie obelga.
Na miano żmii sam sobie zapracowałeś. Pluciem jadem i rozpowiadaniem kłamstw, w dodatku zatwardziałym. Zaś do mizernego poziomu sam żeś się wcześniej zniżył - kłamaniem i jeszcze podtrzymywaniem tych kłamstw, czy jednoczesnym bezczelnym zapewnianiu, że to oponent kłamie.
Żegnam zatem, od dzisiaj sącz jad komuś innemu.
Po tym jaki tu poziom dyskusji zaprezentowałeś - szczerze - mało mnie obchodzi Twoje zdanie....I nie tylko chodzi mi o poziom kultury wypowiedzi. Niestety. Odnośnie oceny Twoich wywodów, no wiesz jeśli składasz tego typu deklaracje:
"Zresztą specjalnie dla ciebie założę temat, w którym zrównam A:R z ziemią. Używając o wiele lepszych argumentów, niż te twoje poronione wymysły, i nie dając się już wciągnąć w bezsensowną wymianę zdań na temat DNA i klonowania, żebyś nie miał później materiału do rozpowiadania na lewo i prawo, że to jedyny argument krytyków."
To się nie dziw że ludzie będą się temu bacznie przyglądać, a już w szczególności adresat tej wypowiedzi. Poza tym jeśli rzekomo miałaby nastąpić pomyła to dlaczego brnąłeś w ten absurd pomimo tego iż już na samym początku tematu byli użytkownicy którzy zwracali Ci uwagę na fakt iż coś z tą Twoją interpretacją porodu jest nie tak? No dlaczego? Dlaczego od razu nie powiedziałeś, że to była pomyłka ? Tylko napisałeś coś takiego:
"Co z tego, że "robiła to od razu"? Ta operacja tak ją wycieńczała (i jeszcze na dodatek powodowała u niej trwałe obrażenia, bo ten Newborn dosłownie rozerwał jej brzuch), że nie wyobrażam sobie, aby była w stanie zrobić więcej niż pięciu takich łamag naraz.."
jako odpowiedź użytkownikowi który zauważył że interpretacja porodu jest - nazwijmy to - dziwna...Widzisz nie poprawiłeś się tylko nadal brnołęs w coraz większe bagienko. Dopiero po moich postach które jasno uwidoczniły fakt iż mijasz się z prawdą, zacząłeś się pomału wycofywać z tego ambarasu...I to nie do końca ponieważ nadal w swoich wypowiedziach umieszczasz nieprawdziwe informacje o rzekomym rozrywaniu przez Newborna narządu układu rozrodczego. Proszę bardzo:
"No więc dobrze - obejrzałem tamten kawałek i jak się przyjrzałem, to zauważyłem, że faktycznie ów kokon/odwłok/macica/czy co tam, w czym rozwijał się Newborn, to Królowa ma między nogami - znaczy, to nie brzuch jej rozerwało, czyli tę "torbę".
Ale co z tego? Nadal dokonał pewnych szkód, podczas gdy kokon z składający jaja - z drugiej części - był "wielorazowego użytku"."
Otóż chciałbym oznajmić że Newborn nic nie rozrywał...Wyszedł otworem służącym właśnie do tych celów w otoczeniu płynów ustrojowych...Widać to w filmie jak wół. Każdy może sobie to zobaczyć. Widać otwór jak na dłoni...Każda kobieta takim otworem rodzi...Co to więc ma znaczyć? I ty jeszcze masz czelność mnie wyzywać od rożnych gadów, łgarzy i tego typu sformułowań? Zarzucając mi bezpodstawne praktyki którymi sam się tu posługujesz. Sfolguj z tonu bo rodzice będą się wstydzić, niezależnie ile masz lat. Przekroczyłeś wszelkie rubikony relacji między ludzkich. Wstyd mi za Twoje zachowanie i wychowanie którego najwyraźniej nie wyniosłeś z domu. Życzę Ci rychłej zmiany postępowania...Inaczej życie Cię do tego zmusi ale wtedy będziesz biedny.
Nie mam zamiaru komentować Twoich rewelacji o moim rzekomym mówieniu kłamstw itd...Ponieważ są to teorie czlowieka który nie panuje nad swoimi emocjami, biorącymi górę nad merytoryczną rozmową. Większość rozmów z Tobą kończy się obrażanie Twoich oponentów rożnym mało wyszukanymi określeniami. Pamiętaj, że sytuacja z Wal-Mart jest dwuznaczna ponieważ są dwie wersje tego dialogu w dwóch wersjach filmu. To tyle i aż tyle. Za takie słownictwo powinieneś wylecieć z forum ponieważ jest ono niezgodne z regulaminem i netykietą. Finito
Przepraszam, ale - KURWA! Pisz Pan SPOJLER, NIEMOTO JEDNA!
Czwórka też mi się najmniej podobała. Mogli by skończyć na trójce, bo była faktycznie niezła. Choć kiepsko zrobiona.