Od lat głoszę, że tylko pierwsza część Obcego jest świetna, a reszta to gnioty - teraz to COFAM. Nie cofnę tego, że pierwszy Obcy jest najwybitniejszy, ale przyznam się, że teraz moją ulubioną częścią będzie chyba ta ostatnia.
Jean-Pierre Jeunet. Facet od Amelii, Delicatessen i Miasta zaginionych dzieci. Wziął Obcego i nakręcił go po swojemu, w tej swojej stylistyce mroczno-zakręconej baśni. Wyszło CUDO. Zdjęcia, kolory, szczegóły! Sceny, na których śmiałam się jak szalona (ulubiona scena w całym filmie: koszykówka), a na jednej PŁAKAŁAM (to już dziwne, jeśli chodzi o te filmy, co?), najfajniejsi i najbardziej popieprzeni bohaterowie, ze wszystkich części. Wszystkie te ulubione motywy Jeuneta - ludzie kalecy, uszkodzeni, inni; przyjaźń na śmierć i życie; że czasami to, co najmniej "człowiecze" okazuje się najbardziej ludzkie; motyw wody, która nas zalewa, zalewa... (czy ktoś pamięta pokój pełen wody w Delicatessen?); sceny dramatyczne, na których naprawdę się bałam (a nie jak w części poprzedniej: ziewałam); uczłowieczenie Obcego - nareszcie! Winona Ryder jako uroczy chochlik, czyli taka, jaką ją lubię najbardziej. No i Ripley, która w każdej kolejnej części jest inna - tu była chyba najfajniejsza!
Najbogatsza, najbardziej emocjonalna, najefektowniejsza jak dla mnie i zawierająca najwięcej podwójnych znaczeń część.