Może się powtórzę, ale nie widzę mojego poprzedniego wpisu. Dlaczego atakuje się mnie scenką aktora F. całującego samego siebie? Po co mi oglądanie wyznającego uczucia dziwaka do dogorywającego kumpla? Gdzie podział się klimat pierwszych klasycznych części? Gdzie wyraziści bohaterowie, klasy załogi Nostromo, komandosów ze słabościami, więźniów walczących o swoją resztkę człowieczeństwa z potwornym monstrum? Po co mi wulgaryzmy typu fiutek albo ch..? Masakrą zamiast obcych bez wyrazu mogły by zająć się warany...Cieszę się tylko że w maratonie znów zobaczyłem Ripley na dużym ekranie.
Ostatnio w Hollywood istnieje poważny deficyt dobrych scenariuszy. Sięga się po utarte schematy, odcina kupony od dawnych sukcesów robiąc sequele, prequele, spin-offy, remaki, rebooty itp. ale w tym wszystkim brakuje jakości i pomysłu. Scenarzyści są jakby wyjałowieni, i artystycznie i intelektualnie, dlatego zapewne nie są zdolni tworzyć nowych, oryginalnych historii, które w przyszłości same stałyby się inspiracją dla kolejnych pokoleń twórców. Dominuje straszliwa wtórność oraz płytkość, bo w pogoni za kasą i dotarciem do jak "najszerszego" odbiorcy robi się rzeczy coraz głupsze, infantylne, pretensjonalne, plastikowe. Taka swoista chińszczyzna ogarnęła Hollywood.
Mogę pogodzić się z elementami wtórności a nawet przymknę oko na pewne spłycenia, ale jeśli ktoś bije mnie po oczach lansem pewnych niesmacznych dla mnie zachowań to jest mi zwyczajnie przykro. Obserwuję to na codzień w mediach i kulturze a raczej w podkulturce. Inna sprawa to żal ikony obcego. A przecież prequel COŚ jakoś dał radę.
Tak się niestety dzieje, gdy kunszt i sztuka jest zastępowana przez "manufakturę" w której liczy się zysk.
Miała być papka z wybuchami, no to była. Kto by tracił czas na fascynację i wizję twórcy dobrych scenariuszy? Otóż nikt, dla którego liczy się wynik finansowy.
Ten film żeruje na marce "Alien" i pożera ją na żywca, niszcząc przy tym bezpowrotnie - szkoda.