Ciekawe, wiele z zabiegów jakie tutaj Mike Flanagan stosuje, zastosował 5 lat później w "Nawiedzonym Domu na Wzgórzu". Linie czasu i ich wzajemne przenikanie sprawdzają się tu całkiem nieźle, choć trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w końcówce dość mocno pod tym względem przesadzono (mimo, że dalej trzyma się to kupy). Oczywiście, zasady rządzące tym mikroświatem (nawiedzone lustro, czytaj nawiedzony dom) są wyjaśnione bardzo ogólnikowo przez co w filmie dziać może się praktycznie wszystko, a my możemy to zwalić na nawiedzony przedmiot w starym domu rodzeństwa. To moje największe zastrzeżenia odnośnie "Oculus".
Więcej jest tu na szczęście plusów. Film ma swój klimat, dosyć mroczny i nawet nie tak często przerywany jump scare'ami (choć te z reguły się sprawdzają), jakby można było tego oczekiwać. Oczywiście, wciąż jest to ta dobrze już rozpracowana "nowa szkoła" horroru i mimo, że film jest nieco inny, to jednak tylko NIECO, bo dalej łatwo go podciągnąć tematycznie i stylistycznie pod tytuły takie jak "Sinister" czy "The Conjuring". Ale jakby nie patrzeć, jest to zabawa osiami czasowymi jak i zabawa widzem, którą Mike Flanagan na przestrzeni lat zdążył udoskonalić na tyle, by później stworzyć świetny serial dla Netflixa.
Jump scare'y robiły swoje, zjawy wyglądały nieźle (choć pod koniec wkurzały mnie te ich świecące oczy), ale i tak najlepsze było zakończenie. Zaskakujące i dramatyczne, będące świetną puentą (historia właściwie zatoczyła koło). I taki właśnie jest ten film - precyzyjny i przemyślany. Można by jeszcze ponarzekać, że gra aktorska mogła być lepsza, że straszy widza znanymi sposobami i właściwie w scenariuszu nie ma nic nowego. Ale dla mnie, póki to wszystko zdaje egzamin, moja natura każe mi przymknąć oko na takie niedociągnięcia, skoro oglądało mi się to przyjemnie.
Moja ocena: 7/10.