W kinach od tygodnia króluje „Omen: Początek” – uznałam to za wyśmienity pretekst, by odświeżyć sobie wersję z 1976 roku. Z przyjemnością sięgnęłam po oryginalnego „Omena”, mając w pamięci to, jak bardzo podobał mi się przy pierwszym seansie. Mimo upływu niemalże pięćdziesięciu lat od swej premiery wciąż spisuje się świetnie i po prostu trzeba go znać.
Szóstego czerwca rodzi się dwóch chłopców, a jeden z nich umiera. Zrozpaczony ojciec martwego dziecka nie wie jak powiedzieć żonie o stracie – zasięga więc porady u księdza. Ten poleca mu przygarnięcie nowonarodzonego chłopczyka, którego matka zmarła przy porodzie i traktowanie go jak własnego pierworodnego. Damien powoli rośnie, a wokół niego dzieje się coraz więcej niewytłumaczalnych zdarzeń… Jaki związek mają tajemnicze zgony z pozornie niewinnym kilkulatkiem?
Największe wrażenie pozycja ta robi podczas pierwszego seansu – nie ma co się oszukiwać, że jest inaczej. Przy kolejnym podejściu, choć wciąż utrzymuje się gęsty klimat, to zdecydowanie uleciała z tego wszystkiego nieprzewidywalność. W przypadku „Omena” mało co wydaje się być możliwe do przewidzenia, a kolejne makabryczne zdarzenia dzieją się w najmniej spodziewanym momencie, co zdecydowanie w dużej mierze stoi za światowym sukcesem tej pozycji. Nie ma tu muzyki wskazującej na wzmożone napięcie – jeśli coś przerażającego ma się wydarzyć, wydarza się nieoczekiwanie i nagle. Choć historia pozornie należy do prostych, a konstrukcją niejako przypomina slasher krążący wyłącznie wokół kolejnych niewytłumaczalnych śmierci, to zdecydowanie wyróżnia się na tle innych horrorów tego typu. Zestawienie dziecka z makabrą, religijnością, niezwykłą losowością oraz uczuciem ciągłej niepewności, a jednocześnie niezachwianym przeczuciem dotyczącym dalszych tragicznych losów bohaterów, stanowią niecodzienną mieszankę wrażeń. Widz wie, że wydarzy się coś złego – nie jest w stanie jednak przewidzieć kierunku w jakim ruszą kolejne zdarzenia… Naprawdę potrafi to wprawić w przerażający nastrój, nawet współcześnie.
W obrazie czuć lata siedemdziesiąte – uwielbiam takie podróże w czasie, jakie fundują mi starsze produkcje. Zupełnie inne realia, a obserwacja ich przez zakonserwowane nagrania wydaje się niesamowita. Największą zaletą bez wątpienia jest tutaj muzyka. Ten klimat, te melodie, kolejne elementy ścieżki dźwiękowej, tak przerażające i piękne jednocześnie, potrafią solidnie zjeżyć włos na karku. Nie wiem, czy w jakimś innym znanym soundtracku pojawiały się klasyczne, łacińskie chóry w takim natężeniu… Dość ciekawe są efekty specjalne – całkiem udane, może nie prezentują się jako szczególnie imponujące, ale spełniają swoją funkcję, a to najważniejsze w takich produkcjach. Aktorsko mam mimo wszystko dość mieszane uczucia. Z jednej strony wszystko to się zgrywa… Z drugiej w zasadzie żaden popis nie zostaje w pamięci na dłużej. Chyba, że liczyć ponure spojrzenia rzucane przez Harveya Stephensa wcielającego się w Damiena…
„Omen” to niewątpliwie twór ponadczasowy, który w swej kategorii gwarantuje to, co dobre i intrygujące. Bezsprzecznie zapisał się na stałe w historii kinematografii – zbyt prędko nie zostanie przebity czymkolwiek o podobnej tematyce. Ode mnie bardzo mocne 8/10, choć kiedyś prawdopodobnie wystawiłabym mu może nawet więcej… Nie porwał mnie jednak za drugim razem, więc odrobinę ta ocena na tym ucierpiała.