że - na potrzeby tego wpisu rozciągając nieco słowa pewnego zapoznanego poety rodzimego - prawda jest jedna, jeśli ją roztroisz z tych trzech też tylko jedna jest prawdziwa..
wiedział o tym facet, który u kresu życia podziękował za honorowego oscara stwierdzeniem, iż statuetka ta zmobilizuje go do tego, aby w końcu nauczyć się robić kino (w ramach ówczesnej popularyzacji buddyzmu), dowiedział się i ten, który z quentinem tarantino tyle ma wspólnego, że w debiucie fabularnym zarówno jednego, jak i drugiego zagrał ten sam aktor - dobra, powiem, harvey keitel (w ramach obecnej dyktatury #meetoo), pytanie tylko, za którą bramką leży zonk?
w sumie to doceniam roztropny punkt widzenia starego wygi scotta, jakkolwiek wtórny wobec Rashomona, to jednak, w zbroje przyodziany i zakuty w rajtuzy, zdaje się mówić coś istotnego o świecie nam współczesnym - albo pod chwilową modę tylko się podpinać - a jednocześnie mam do niego żal o to, iż w tej przemyślności swojej nie był konsekwentny, iż nie poszedł do końca..
pójściem do końca w tym wypadku byłaby jeszcze jedna historyjka z facetką w roli złośliwego kata - ewentualnie kota bawiącego się jedzeniem - oraz mężczyznami jako ofiarami tegoż demona złośliwego w skórę zapuszkowanego, w perukach, pudrach i krynolinach.. w dobie dyktatury politpoprawności, medialnej gówno burzy i martwicy mózgów, fejkniusów, narracji ważniejszych od racji i neomakkartyzmu, wyroków skazujących zapadających na mocy podejrzenia w mediach społecznościowych, wreszcie pogwałceń podstawowej zasady tak zwanego domniemania niewinności - ukazanie niewinnego mężczyzny w roli zaszczutej ofiary ma też jakąś konieczną rację bytu. że można zaszkodzić, zbyt łatwo prawa pogwałcić jednym bezmyślnym kliknięciem myszki - to również jest głos, który podnieść należy.
w dodatku, cóż za okazja! poniekąd uderzyć w #meetoo - powiedzmy szturchnąć, ewentualnie podrapać - a jednocześnie wpisać ów cios w narracje filmu opartego na zasadzie "niepotrzebne wygumkować w zależności od upodobań", która aż sama się o ten głos prosi.
bezpośrednie uderzenie w #meetoo wiadomo czym grozi, grozi odejściem w zawodowy niebyt. tymczasem scott - który niedługo przejdzie w inny jeszcze niebyt, ten bardziej właściwy, przeto nie musi się już nikogo obawiać ani niczego udowadniać - oto ma okazję, by uderzyć pośrednio i w sposób bezpieczny - bo zawsze mógłby się z tego w oparciu o sam konstrukt filmu wycofać - a jednak zrezygnował, może speniał, nie wiem, w każdym razie okazał się niekonsekwentny pozostając na etapie thelmy i luizy ostrzeliwujących falliczne cysterny na stacjach benzynowych prawie pół wieku wcześniej, trochę jednak szkoda..
i nie wiem też, kto z nas lepiej pamięta Rashomona, on czy ja, bo z tego co ja kojarzę, to tam była jeszcze jedna prawda, prawda bezstronnego świadka, obserwatora obserwującego obserwatorów już na epilogu - oto każda z historii okazywała się kłamstwem, zaś prawda leżała w oczach zachowującego social distance biedaka, który akurat przypadkowo przechodzał się lasem, mimochodem (stańcie się tymi, którzy przechodzą pomimo, zaraz, zaraz, kto to tak pisał?).
może scott zapomniał tego biedaka, nie wiem, może ważniejsza okazała się gladiatorowatopodobna potyczka w finale, albo też nic nie słyszał o tak zwanej czwartej drodze - kręcący Szczęki steven spielberg też chyba nic nie słyszał o niej, nie wiem, pół biedy - niemniej cierpią filmy. czegoś zabrakło zatem więc, ale i tak całkiem nieźle się ogląda, wsysa, okazuje się, iż nawet osiemdziesięcioparoletni paramłodzieniaszek może wszak podołać panoramicznej mordędze z milionem statystów w rajtuzach!