Uwielbiam filmy które wyciągają ze mnie emocje garściami.
To jest właśnie jeden z takich filmów. Nie wiem, możliwe, że sprawiła to rola przecudownej, niesamowitej i rewelacyjnej Helen Mirren, która nawet siedząc na krzesełku i patrząc w podłogę potrafi pokazać w oczach cierpienie i żal.
Jak usłyszałam, że film ma opowiadać o życiu Tołstoja, to nawet nie miałam ochoty go oglądać, bo stwierdziłam, że będzie nieciekawy. Na szczęście, swoim starym zwyczajem, sprawdziłam obsadę i postanowiłam obejrzeć dla wspomnianej już wcześniej Helen Mirren.
I cieszę się, że tak zrobiłam, bo jak się okazuję, film nie do końca był biografią samego pisarza, ale opowiadał o jego żonie. Kobiecie, dzięki której Tołstoj był kim był, a którą ranił nieustannie, kobiecie, która wybaczała mu każdy błąd i cały ból, który jej zadawał, dlatego, że kochała go nad życie. Kochała go bardziej niż którekolwiek z trzynaściorga dzieci, które mieli.
Niesamowita kreacja niesamowitej aktorki. Moim skromnym zdaniem Oscar, który stoi na półce Sandry Bullock, powinien znajdować się tuż obok Oscara, którego Mirren dostała w 2007 r.