Nie powinnam była oglądać ‘Vanilla Sky’. Ani przed ‘Otwórz oczy’, ani po. Myślę sobie tak: co by było, gdyby jakiś pisarz wydał po kilku latach tę samą książkę, o identycznej fabule i z tożsamymi bohaterami, ale pod innym tytułem i dokonując relokalizacji miejsca akcji z Hiszpanii na USA? No, co by było? Nie wiem, co by było (pewnie ktoś by ją nabył, a krytyka doprawiłaby swoim zwyczajem metasens), ale wiem, co ja bym na ten temat powiedziała: że to bezczelne naciąganie czytelnika, niech to szlag! Teraz, gdy wreszcie udało mi się obejrzeć 'Abre los ojos', czyli pierwowzór 'Vanilla Sky', to przede wszystkim nie dostrzegam w nim, poza pewną surowością realizacji, uboższą niż w ‘Wanilii” ścieżką dźwiękową, jezykiem hiszpańskim i innymi twarzami (za wyjątkiem panny Cruz, która wystąpiła w amerykańskiej kalce, bo miał na nią ochotę pan Cruize) niczego, co pragnęłabym docenić. Nie chce mi się wnikać w niewątpliwie walory tego filmu, ponieważ najzwyczajniej w świecie jestem wkurzona stratą czasu. Obejrzałam po raz drugi to samo, licząc na jakąkolwiek rewelację, a że nie doczekałam się jej, to muszę skrzywdzić reżysera Amenabara, który udostępnił swój scenariusz koledze Crowe. Wiem, że wbijam mu widelec w rękę, ponieważ, jak się mogę domyślać, kręcąc 'Abre los ojos' miał szczerą chęć stworzenia oryginalnego, fantasmagorycznego romansu z elementami thrillera, który zaskakująco skręca ku kinu sf. Jednak oddając swój swój scenariusz do powtórnej realizacji, sam włożył mi ten widelec w dłoń i tak prawdę mówiąc, wcale mnie już dziś nie interesuje ani melanż gatunków, ani cała ta historia. Nie otworzę oczu. Wszystko to już – niestety - widziałam.