Brakowało mi realizmu. To nie była komedia romantyczna, gdzie owego realizmu nie należałoby wymagać, ale rzecz poruszająca ważną sprawę- ból po stracie ukochanej osoby. A tu wszystko w życiu bohaterki dzieje się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jej zmarły mąż zaś jest tym, który ją dzierży. "Czekaj na znak..." i nagle bum! znak się pojawia! Wysyła ją do Irlandii nakazując przyjaciółkom zająć się nią. Idą do pubu i bum! Od razu trafia na przystojnego Irlandczyka, z którym kończy w łóżku. Za dużo tych szczęśliwych trafów jak na mój gust. Za lekkie to wszystko. I mówię to z perspektywy osoby, która śmierć bliskiej osoby przeżyła. Proszę mi uwierzyć, wcale to takie polukrowane nie jest.
Chociaż może gdybym dostawała listy wyglądałoby to faktycznie inaczej, lepiej, cudowniej...