Parasite jest bardzo przyziemnym filmem, a przynajmniej w porównaniu do wcześniejszych "hollywoodzkich" produkcji Bonga. Podobnie jak Snowpiercer, opowiada o nierównościach społecznych, z tym że nie korzysta już z nośnej metafory pędzącego przez zaśnieżony glob pociągu, wypełnionego pasażerami z najróżniejszych klas (społecznych).
W przypadku Snowpiercera "klasowa" tematyka skrywała się za wartstwą science fiction, ale przesłanie filmu było nad wyraz czytelne. W Parasite jest odwrotnie. Praktycznie od razu wiemy, że mamy do czynienia z obrazem o klasowym rozwarstwieniu. Reżyserski komentarz co do tego stanu rzeczy nie jest tu natomiast wyrażony wprost. Nad Parasite trzeba trochę pogłówkować, bo więcej tu chyba zawiłej abstrakcji niż opartej na prostych metaforach satyry.
Jedynym narzędziem do skruszenia pewnej kryjącej się w filmie pretensji do bycia "czymś więcej niż rozrywką", jest humor oraz mocne przerysowanie postaci i sytuacji. Jest to humor dobrej jakości i naprawdę działa on na widza oczyszczająco. Bez niego ciężko byłoby "na poważnie" przełknąć prezentowaną historię biednej rodziny "pasożytującej" na miejskich bogaczach. Z drugiej strony przyziemne realia filmu są w pewnym sensie plusem opowiadanej historii, bo jakoś łatwiej jest ją odnieść do własnych doświadczeń.
Nie ukrywam jednak, że spodziewałem się po tym filmie czegoś lepszego, po tych apelach reżysera, by nie zdradzać fabuły filmu. Takie budowanie hypu nikomu chyba nie służy.
Z filmów o podobnej tematyce bardziej podobała mi się ostatnia rozprawka o rozwarstwieniu od Jordana Peela - US. Fajniej też udało się pokazać konflikt klasowy w 3 sezonie Fargo. Miałem też pewne skojarzenia z wątkiem rodziny głównego antybohatera w American Crime Story: The Assasination of Gianni Versace.
W Parasite warto docenić jeszcze piękne zdjęcia i ogólnie rzecz biorąc - inscenizację (mimo ze akcja rozgrywa się w zaledwie 3-4 „miejskich” lokacjach). Historia jakoś nie poraża przenikliwością.
Jutro/dziś wybieram się na Tarantino i ciekawy jestem czy Bong zasłużenie zgarnął mu sprzed nosa Złotą Palmę (a może Tarantino nie był nawet blisko jej zdobycia?) ;)