Potencjał na tę historią jest naprawdę dobry - łatwo wchodzimy w niewymagający i prosto przedstawiony świat statku. Schody zaczynają się po przebudzeniu się dwójki bohaterów. Dziwi mnie, że Pratt i Lawrence nie podziękowali twórcom filmu po otrzymaniu niezbyt ambitnego scenariusza - kiepskie dialogi, koloryzowane emocje, głupie decyzje(!) i tandetny wątek miłosny. Jedną z rzeczy która bardzo razi, to niewykorzystanie komediowych talentów duetu Pratt-Lawrance. Ten aspekt filmu próbuje ratować Michael Sheen, wcielający się w androida-barmana Arthura, któremu, bądź co bądź, należą się pochwały. Fishburne pojawia się tylko na potrzebę ruszenia fabuły, kiedy przestaje być potrzebny, kończy się jego ekranowy czas.
Kiedy już bohaterowie godzą się z tym, że resztę życia spędzą na statku, dostajemy sceny rodem z "Kevina samego w domu", polegające na korzystaniu ze wszystkich rozrywek jakie są tylko dostępne i cieszeniu się wolnością. Kolejna część filmu to sekwencja scen niczym z taniego romansidła - na początku było zakochanie od pierwszego wejrzenia, wspólne spędzanie czasu, romantyczna kolacja, piękne widoki, scena łóżkowa, szczęśliwy związek, odkrycie mrocznego sekretu, pogodzenie się.
Końcówka filmu serwuje nam walkę o przetrwaniu i poświęceniu dla drugiego człowieka. Jednak to wszystko jest tłem, wątkiem drugoplanowym względem miłosnej historii, którą można było się w końcu zmęczyć, a nawet przestać kibicować. Niestety, wszystko skończyło się szczęśliwie.
przy okazji, zapraszam serdecznie https://www.facebook.com/filmaniacyy/?fref=ts