Mnie osobiście najbardziej brakowało podmiotu lirycznego, wewnętrznego głosu głównej bohaterki, który docierałby do nas zza kadru. Znany motyw z wielu filmów tutaj w znaczący sposób pomógłby zrozumieć (szczególnie tym, którzy nie czytali książki) głębie ich 'związku', tej przedziwnej, niepokojącej relacji. W książce świetnie się to sprawdzało. Mogliśmy sobie wyobrazić emocje i wzajemne, niedopowiedziane oczekiwania. Dlatego w ekranizacji wyszło to drewnianie, szczególnie w przypadku aktora odgrywającego postać Greya, który nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek wyraz emocji na twarzy. Wybrano z książki najbardziej istotne fragmenty, ale 'przeleciano' je po łepkach. Taki urok ekranizacji. Trzeba mieć ogromny talent, żeby film umiał przekazać to samo z podobną siłą co książka. No ale nie każdy jest Frankiem Darabontem.