''50 twarzy Greya'' to rzecz w ostatnich miesiącach tak namiętnie reklamowana, jakby miała zmienić życie każdego obywatela pod słońcem. Mawia się, że dobre produkty nie wymagają marketingu, bo i tak się świetnie sprzedadzą, a te, które są ''niepewne'', należy promować by naiwni homo sapiens zgarniali je z półek garściami. Nawet nie lubiący reklam (żywo reagujący przełączeniem na inny kanał podczas ich emisji w tv), prędzej, czy później natrafią na promocję filmu powstałego na podstawie (podobno grafomańskiej) książki E.L. James (Erika Mitchell), wokół której, zrobił się wcale nie mniejszy szum. Promotorzy jak widać, z uporem maniaka dopinają swego, gdyż mimo kiepskich ocen i lipnych recenzji na różnych portalach, w tym i fw, to dzięki nim, większość osób z czystej ciekawości idzie do kina, lub odpala w końcu ''Greya'' w domowym zaciszu, by przekonać się na własnej skórze, jak potężną robotę oni zrobili, by sprzedać tak marny przereklamowny. Gdyby istniała kategoria: ''sukcesywna sprzedaż gówna'', ludzie ci, sprzątnęliby każdą statuetkę, jaką by tylko wręczano za zwycięstwo w przynoszeniu korzyści pieniężnych.
W ''Pięćdziesięciu twarzach Greya'' pada taki tekst: ''mniej gadania, a więcej …pieprzenia''. Z przykrością trzeba to powiedzieć, że nawet z tym drugim film jest na bakier. Już od wstępnych minut ewidentnie widać, jak ciężki przed człowiekiem rozpościera się seans. Pierwszym zarzutem będzie więc monotonia (nie mylić z subtelnym wydźwiękiem), która nie ma nic wspólnego z powolnym, zmysłowym rytmem. Do ślimaczego wręcz tempa, dosyć szybko dochodzą płytkie, jedno, dwu, maksymalnie trzywyrazowe zdania, przeważnie o niczym. Powiedzmy, że nawet dłuższe wymiany słów, nie należą do najinteligentniejszych.
Nakreślając, Ona wydaje mu się spięta, on ją od początku onieśmiela. Tak niestety zaczyna się opowieść o Nich, przez którą brniemy jak przez ciernie nocą do ostatniej sekundy.
Treści zawarte w filmie, są tak głębokie, jak dno wywrócone na drugą stronę. Za grosz nie mamy tu przedstawienia portretów psychologicznych tych dwojga. Wszystko opiera się na domysłach (mówię o tych, którzy książki jednak nie czytali), a więc czemu Christian taki się właśnie stał i do czego dąży swym działaniem; dlaczego Anastasia, podobno dziewica, zgadza się na zniewolenie i upokorzenie nieznajomemu mężczyźnie?
Takie zachowania, wyuzdanie, ukryte pragnienia nie są niczym nowym, ani skandalicznym w kinie. Nawet biorąc na warsztat zepsutego bogacza i naiwnego kopciuszka XXI wieku, wypadałoby zadbać o emocje, może trochę szoku i zniesmaczenia. Film Samanthy Taylor – Johnson (zbieg okoliczności z nazwiskiem?) zostawia widza przed ekranem z wielkim zawodem, bo wszystko to o czym powyżej wspominam, jest tu zawarte raptem w mikroskopijnych proporcjach. Bo niby gdzie te emocje? W usypiającym prowadzeniu historii? A ten szok? W płytkich do bólu relacjach, zamkniętych bardziej w pustych słowach, niż w czynach?
Para głównych bohaterów przypomina bardziej zagubionych i schorowanych ludzi, niż szukających nowych doznań. To co się między nimi dzieje, nie tyle jest niemoralne, co nudne, zobojętniałe, bez życia i choćby odrobiny iskry Bożej.
Nawet zachowania, które nie są normą w świecie, wypadałoby przedstawić z polotem. Te w ''Fifty Hades of Grey'' są po prostu nijakie i o niczym. Prawdę mówiąc, nie ma co doszukiwać się tu drugiego dna, bo będzie to bezcelowe szukanie igły w stogu siana.
''Pięćdziesiąt twarzy Greya'' to melodramat, (chyba pseudo), który uwłacza temu gatunkowi. Trudno znaleźć tu cokolwiek pozytywnego. Tylko niektóre zdjęcia (wspomniane opakowanie) oraz kilka piosenek, zwłaszcza w drugiej części filmu, można uznać za jakieś atuty. Muzyka którą słychać w pierwszej połowie, brzmi jakby ''leciała'' z radio, jest taka ukryta, w oddali. Niestety ta odrobina przyzwoitej formy, nie jest w stanie podnieść, przynajmniej u mnie (nie tym razem), oceny w górę.
Wszystko poza, jest jednym wielkim koszmarem, począwszy od słabego przełożenia opowiadania z literackiego pierwowzoru, złego doboru aktorów i beznadziejnego, niemrawego aktorstwa, pustego scenariusza, płytkich relacji i marnych dialogów postaci, braku prawdziwego erotyzmu bijącego z ekranu, zerowej ekscytacji widza, skończywszy na nudnej, nieciekawej, nic nie wnoszącej do kanonów kina historyjce. Szyderstwo, to słowo przychodzące w pierwszej kolejności na myśl wymawiając tytuł filmu pani Johnson.
Na koniec słowo o Dakocie Johnson i Jamie Dornan’ie. Mają spore szczęście, że film ujrzał światło dzienne tuż po rozdaniu tegorocznych Malin, bo jak nic zasługują oboje na tę statuetkę. W każdym bądź razie, mają wielką szansę na przyszły rok by ją otrzymać, tak, że trzymam kciuki.
Ona jest tak bezpłciowa, jakby szła na ścięcie, taka …nieobecna, bez wyrazu, przykra, a jej ton głosu…. On, dominator od siedmiu boleści, do którego (chyba) w czym bierze udział, bo nawet dobrze nie chce mu się jej ''wybatorzyć''. Te wszystkie klapsy, wiązanie Anastasii, próby i chęć zadawania jej bólu…. Ciężko się na to wszystko patrzy, tak więc czym się tu podniecać?
Zastanawia jedno. Dla kogo tak naprawdę to coś powstało? Dla zdewociałych domatorek po pięćdziesiątce, które lubują się w ''Trudnych sprawach'' i programie Ewy Drzyzgi? A może dla naiwnych nastolatek pomiędzy 13, a 16 rokiem życia, których świat nie może zrozumieć i które jeszcze w pełni nie wiedzą czego chcą od życia? Oczywiście nikogo nie obrażając i bez generalizowania, ale patrząc na obronę tego filmu chociażby na fw…. Tak to właśnie wygląda. Zasłużone 1,5/10.
Nie brońmy, nie stawajmy murem za takimi wydmuszkami, bo jak widać, shit w dobrym opakowaniu zawsze się sprzeda. Na półce w hipermarketach jest takich bezwartościowych zonków mnóstwo. Nie dajmy się emocjom, nie łapmy się na oszustwo, nie karmy dobrymi ocenami filmów, które na nie, zwyczajnie …nie zasługują.
Prawdę mówiąc to cholernie trudno jest przebrnąć przez ten film, i jak to powiedział jeden z moich znajomych – ''uwaga, seans grozi utratą zainteresowania seksem''. Tak, coś jest na rzeczy. A, i proszę bez wulgaryzmów.
Zgadzam się z Tobą, 50 twarzy to jedna wielka masakra. Nie wiadomo o co chodzi, sceny które miały w jakiś sposób "zagęszczać" atmosferę były jedynie żenujące, a sami aktorzy grali sztucznie i bez polotu. Niesamowicie się wynudziłam i gdyby nie fakt, że byłam na nim w kinie, nie wiem czy dowlokłabym się do końca.Aczkolwiek ludzie od marketingu filmu odwalili dobrą robotę. Po twojej recenzji zmieniam swoją ocenę na 2 (wcześniej było 4 za muzykę). :D
Temat sam w sobie nie jest tak naprawdę żadną kontrowersją. Może kiedyś byłby (choć i tak wątpię), ale dziś to raczej odchodzące w niepamięć tabu. Jak wiadomo, z każdej ''niewygodnej problematyki'' można dużo wycisnąć, ale można też wszystko w niej zniszczyć.
Ten film jest prostym przykładem powierzchownego i zbyt płytkiego ukazania całkiem ciekawej ''dziedziny''....
Kino? To jakieś szaleństwo :D W moim przekonaniu, trója to naprawdę maksymalna ocena, jaką można dać Grey'owi.
Mam podobne odczucia. Film był tak potwornie nudny, że wyszłabym z kina jak wiele osób, ale szkoda mi było biletu, więc dotrwałam do końca. Historię można streścić w jednym zdaniu. Ani jedna scena nie zrobiła na mnie wrażenia. No i nie rozumiem kompletnie głównej bohaterki. Jest jej źle, facet zachowuje się często jak psychol - to czemu ona go nie zostawiła? To nielogiczne. Niby kochała, ale to stan przejściowy i ma na świecie całe miliony innych, lepszych Grayów, skoro z facetem się nie hajtnęła.
Film słaby, tylko szum wokół niego zrobiono. Jedyny jego plus jest taki, że są tam ładne zabawki (helikoptery, samoloty i auta znaczy się ;)). Już lepszy wątek miłosny jest w "Zmierzchu".
Obawiałam się też, że to będzie jakiś pornol, a takich filmów nie lubię, tylko lekkie romanse z nastawieniem na uczucia. Na szczęście "tych" scen jest tam mało i poza piersiami innej golizny nie ma.
To samo stwierdziła moja wife odnośnie sagi ''Zmierzch'', przez którą osobiście przebrnąłem w wielkich mękach, ale na litość Boską, Belka i Edzio przy tej marnej parze to było naprawdę WIELKIE UCZUCIE he.
Medal za recenzję :))) nic dodac nic ując. natomiast Jamie Dornan "zakręcający butelkę" i klimat w "The Fall" był bardziej przekonujący i mroczny, a tutaj taki dziwny zawód...
Mogły ktoś, z łaski swojej, wytłumaczyć mi tu, jak prostemu chłopu, o co w tym filmie >>miało<< chodzić?!
Długo zastanawiałem się czy tracić oczy na tę szeroko biczowaną produkcję, ale ponieważ pojawiła się tu i ówdzie, więc płacąc tylko za prąd do zasilania kompa można podjąć takie ryzyko. Film szczerze nie jest tak strasznie zły, ale faktycznie okropnie dziecinny i naiwny. Dodatkowo dłużyzny i pseudo klimat tajemniczości, naciągany erotyzm itp. Reasumując nie ma we mnie takiej złości, jak po stracie pieniędzy na bilet czy wypożyczenie, więc ocena łagodniejsza, ale film jakiś średnio słaby.
Ni kuta nie rozumiem tylko o co w nim miało chodzić?
Po co to ciągłe gadanie: taki już jestem?
Co ta dziewucha była taka spiczniała?
I po kiego grzyba ten frajerski kontrakt na bzykanie?
Z góry dzięki.
Książka była lepsza, czy też taka kupa?